niewielki konwój trochę ponad nie wystawał, młody przywódca uważał, że nie są całkiem odkryci. Gdyby pojawiło się jakieś niebezpieczeństwo, mogli paść na ziemię i leżeć plackiem na roślinnym dywanie.
Przez większość czasu przemierzali dawne szlaki, prawie całkiem zarośnięte. Piotr nazywał je starymi drogami. Ich bitumiczną nawierzchnię niemal całkowicie porósł mech. W niektórych momentach wybierali ścieżki wydeptane przez jelenie i dziki. Zdarzało im się także przechodzić na przełaj przez falujące morza równin, nie tracili czasu na niekończące się omijanie nieistniejących już przeszkód. Matt był zszokowany, gdy się zorientował, jak szybko znikały pozostałości ludzkiej cywilizacji, zasypane liśćmi i ziemią, rozsadzone przez korzenie drzew, jakby te się na nie zawzięły. Z dawnych dużych miast zostały już tylko upiorne kształty ruin oraz pagórki, które przyroda czyniła trudnymi do zidentyfikowania. I to w ciągu zaledwie dwóch lat. To było najbardziej zaskakujące. Czasami Matt podziwiał krajobraz i nachodziło go uczucie, że przemierza świat ponad pięć wieków po apokalipsie.
Napotykali jednak osady z dymiącymi kominami i dokładali starań, aby je obejść, potem przez wiele kilometrów szli wzdłuż rzeki, nim natykali się na bród, gdzie mogliby ją przekroczyć. Matt zachwycał się jak dzieciak, ujrzawszy dwa wielkie motyle o rozpiętości skrzydeł ponad dwa metry, gdy wspólnie krążyły pośród gigantycznych żonkili i margerytek. Ich olbrzymie skrzydła mieniące się jaskrawymi barwami tańczyły czarodziejski balet. Zafascynowały go także pola maków metrowej wysokości, z płatkami wielkości dużego talerza.
Kiedy nie groziło im żadne wygłodniałe stworzenie czy krwiożerczy Cynicy, świat stawał się fascynujący. Ale Matt szybko zaczynał myśleć o obecności Entropii na północy i wtedy wzdychał głęboko. Kiedy stawała mu przed oczyma twarz Amber, kurczowo chwytał się nadziei, że dziewczyna jedzie w innym konwoju.
Patrząc z perspektywy czasu, miał sobie za złe, że nie został na plaży i nie przeszukał każdego zakątka, by ją znaleźć. Nawet gdyby musiał stawić czoło wszystkim żołnierzom Oza. Wycieńczony, w szoku po katastrofie statku, pozwolił się zabrać. Z zamglonym umysłem, posłuchał Zjaw, nie zadając sobie więcej pytań. Teraz gorzko tego żałował, pytał Lily, czy nie ma możliwości dołączenia do pozostałych konwojów, nawet gdyby musiał jechać sam, na co odparła, że każdy ma własną trasę, że Piotr ich nie zna oraz że biorąc pod uwagę otaczającą ich nieprzyjazną naturę, podróżowanie samemu równałoby się pewnej śmierci. Podczas jednego z postojów Edo poinformował go na temat tych, które prowadził – Amber wśród nich nie było. Ale jest dużo innych konwojów, uspokajała go Lily.
Późnosierpniowe słońce oświetlało równinę, podkreślając jej radosne barwy, i każda ludzka istota z dawnego świata, obudziwszy się takiego dnia, biegłaby tędy radosna i beztroska, trzymając źdźbło trawy w ustach.
Nim dałaby się pożreć gigantycznej bestii wyskakującej z zagajnika lub ściany paproci! – pomyślał lekko przygnębiony Matt.
Zmrużył oczy, żeby stwierdzić, że to w oddali, co najpierw wziął za las, jest tak naprawdę utworzone z geometrycznych kształtów, charakterystycznych dla przedmieść, którymi zawładnęła roślinność. Każdy dom, każdy budynek pokrywał dywan z liści. Korzenie i liany wystawały ze wszystkich ścian, zakrywały okna. Drzewa rozsadzały dachy. Tworząc ciekawy architektoniczny chaos, wczorajsza architektura służyła roślinności za treliaż.
– Kierujemy się w stronę ruin jakiegoś miasta – oznajmił.
– Rzeczywiście – potwierdził Piotr. – Ale to także jedyne miejsce, gdzie możemy przekroczyć rzekę, nie przechodząc przez mosty kontrolowane przez Ozyjczyków.
– Wszystkie konwoje będą tędy przejeżdżać?
– Nie. Niektórzy wolą zaryzykować spotkanie z Ozyjczykami na moście położonym dalej na północ, inni spróbują szczęścia, budując tratwy z okrąglaków, a ja podejrzewam, że dalej na południe jest jeszcze jeden most, kolejowy, ale nie jestem tego pewien.
– Ruiny nie są niebezpieczne?
– Ależ są! – syknął Johnny. – Nienawidzę chodzić w takie miejsca! Jednak wśród nich znajdujemy najlepsze rzeczy do jedzenia! To nie przypadek, że drapieżniki tam właśnie uwielbiają się ukrywać!
– Johnny, drapieżniki nie jedzą płatków ani tabliczek czekolady – rzuciła z drwiącym uśmieszkiem Lily.
– To nie lepiej zbliżyć się do siedzib Cyników? – zapytał Matt.
Teraz nie wahał się już używać słownictwa edeńskich Piotrusiów. Jego towarzysze oswoili się z tymi dziwnymi terminami i czasem sami ich używali.
– Zachowujemy się dyskretnie, jest dzień, są duże szanse, że przejdziemy, nie zwracając uwagi żadnych bestii, które śpią tak długo, jak długo słońce jest wysoko na niebie. To lepsze niż wpaść na patrol żołnierzy.
Matt przyznał mu rację, jednak nie poczuł się spokojny. Zanurzył palce w gęstej sierści Kudłatej, a pies odwrócił głowę, by spojrzeć na niego porozumiewawczo, co wydawało się oznaczać: „Nie martw się, ja tu jestem” albo coś podobnego.
W ciągu dnia było zbyt ciepło na chodzenie w czarnym płaszczu i kevlarowej kamizelce, dlatego miał na sobie tylko beżowy T-shirt. Kiedy zbliżali się do umocnień miasta, uznał, że jednak należy założyć kamizelkę, wziąć do ręki miecz, kołyszący się u boku Kudłatej pośród skórzanych toreb, i zaopatrzyć się w pendent, który utrzymywał oręż między łopatkami.
Miasto było spokojne i ciche. Za spokojne. Śpiew ptaków umilkł, wiele zwierząt od czasu Burzy nauczyło się omijać ruiny – było to zachowanie instynktowne i zbawienne. Zostały tu tylko zwierzęta szczególnie głupie, zagubione lub wygłodzone. I najgroźniejsze drapieżniki.
Matt wpatrywał się zwłaszcza w górę, szukając w listowiu jakiejś przyczajonej sylwetki, gotowej do skoku. Przez pierwsze minuty rozróżniał tylko poruszające się liście, nie umiejąc powiedzieć, czy to z powodu bryzy, czy dlatego, że przechodziło tamtędy jakieś stworzenie.
– Nie pójdziemy uzupełnić zapasów w jakimś supermarkecie? – zapytał cicho Johnny.
– Nie – odparł stanowczo Piotr. – Mamy jeszcze co jeść i nie chcę niepotrzebnie ryzykować.
– Zgoda.
Johnny był uspokojony, ale też rozczarowany. A ponieważ strach zdominował łakomstwo, skulił się na grzbiecie Muta.
Główną ulicą zawładnął mech i bluszcz. Przesuwali się w ciszy, pod martwym spojrzeniem otaczających ich setek drzwi i czarnych okien. Od czasu do czasu metalowy lub drewniany szyld zakołysał się ze skrzypieniem lub wzbiło się w powietrze nieco kurzu. I za każdym razem czworo wędrowców podskakiwało wystraszonych, gotowych dobyć broń.
Minęli zapadniętą stację benzynową, potem długą odkrytą przestrzeń, która kiedyś była parkingiem, a którą teraz pokrywały rośliny o szerokich liściach, przez co przypominała dziwne pole z białymi pączkami obracającymi się powoli, jakby śledziły ruch konwoju. I wreszcie dotarli do rzeki, która dzieliła miasto na dwie części.
Kolumny wyznaczające wejście na most zniknęły w plątaninie gałęzi o ostrych cierniach, ale przejście między nimi pozostało dostępne.
Tyle że most spoczywał pięć metrów niżej. Zawalił się na całej długości. Betonowa wstęga upadła i znalazła się pół metra pod powierzchnią wody. Kilka odłamanych kawałków utworzyło ostre rafy, wokół których pieniła się woda.
– I wszystko po to, żeby to zobaczyć – wyjęczał Johnny. – Będziemy musieli przejść przez