Susan Sontag

Choroba jako metafora. AIDS i jego metafory


Скачать книгу

pa­le­nia ubrań i in­nych przed­mio­tów oso­bi­stych zmar­łe­go na gruź­li­cę. „Ci nie­okrze­sa­ni Wło­si pra­wie już ukoń­czy­li swe po­twor­ne dzie­ło – pi­sał to­wa­rzysz Ke­at­sa, Jo­seph Se­vern, z Rzy­mu 6 mar­ca 1821 roku, dwa mie­sią­ce po śmier­ci po­ety w ma­łym po­ko­iku na Pla­cu Hisz­pań­skim. Spa­li­li wszyst­kie me­ble, a te­raz zdra­pu­ją ścia­ny, spo­so­bią nowe okna, nowe drzwi, na­wet nową pod­ło­gę”. Gruź­li­cy bano się jed­nak nie tyl­ko jako cho­ro­by za­kaź­nej, jak cho­le­ry, lecz rów­nież jako ro­dza­ju ar­bi­tral­ne­go, nie­prze­ka­zy­wal­ne­go „ska­że­nia”. Lu­dzie wie­rzy­li rów­nież, że gruź­li­ca jest dzie­dzicz­na (po­myśl­my o czę­stych przy­pad­kach tej cho­ro­by w ro­dzi­nach Ke­at­sa, sióstr Bron­të, Emer­so­na, Tho­re­au, Trol­lo­pe’a), a tak­że, że od­sła­nia ja­kąś szcze­gól­ną praw­dę na te­mat cho­rej oso­by. Po­dob­nie do­wo­dy na to, że są ro­dzi­ny szcze­gól­nie po­dat­ne na raka oraz że cho­ro­ba jest w ja­kimś stop­niu dzie­dzicz­na, uda­je się po­go­dzić z prze­świad­cze­niem, że może ona do­się­gnąć każ­de­go jako kara wy­mie­rzo­na jed­no­st­ce. Nikt, za­pa­da­jąc na cho­le­rę czy ty­fus, nie pyta: „Dla­cze­go ja?”. Py­ta­nie: „Dla­cze­go ja?” (ina­czej mó­wiąc: „To nie fair”) po­ja­wia się jed­nak na ustach wie­lu, któ­rzy do­wia­du­ją się, że mają raka.

      Bez wzglę­du na to, jak bar­dzo winą za gruź­li­cę obar­cza­no ubó­stwo i nie­zdro­we wa­run­ki ży­cia, uwa­ża­no tak­że, że aby na­ba­wić się tej cho­ro­by, po­trzeb­na jest ja­kaś we­wnętrz­na pre­dys­po­zy­cja. Za­rów­no le­ka­rze, jak i ogół spo­łe­czeń­stwa wie­rzy­li, że ist­nie­je „typ gruź­li­ka” – po­dob­nie jak obec­nie prze­ko­na­nie, że ist­nie­ją typy cha­rak­te­ro­lo­gicz­ne po­dat­ne na raka, nie ogra­ni­cza się wca­le do sfe­ry lu­do­wych prze­są­dów, lecz ucho­dzi za naj­bar­dziej no­wo­cze­sny styl me­dycz­ne­go my­śle­nia. W prze­ci­wień­stwie do współ­cze­sne­go stra­sza­ka, ja­kim jest rze­ko­mo ra­ko­twór­czy cha­rak­ter – po­zba­wio­ny emo­cji, pe­łen za­ha­mo­wań i stłu­mień – typ gruź­li­czy, wy­twór wy­obraź­ni wie­ku dzie­więt­na­ste­go, łą­czył w so­bie dwie róż­ne po­sta­ci: ko­goś za­rów­no na­mięt­ne­go, jak i stłu­mio­ne­go.

      Inny do­pust po­śród dzie­więt­na­sto­wiecz­nych cho­rób, sy­fi­lis, po­zba­wio­ny był przy­naj­mniej aury ta­jem­ni­cy. Za­ra­że­nie się nim sta­no­wi­ło moż­li­wą do prze­wi­dze­nia kon­se­kwen­cję – za­zwy­czaj re­zul­tat sto­sun­ku płcio­we­go z no­si­cie­lem cho­ro­by. Tak więc po­śród zwią­za­nych z sy­fi­li­sem, na­zna­czo­nych po­czu­ciem winy fan­ta­zji na te­mat ska­że­nia ero­ty­zmem nie było miej­sca na je­den typ oso­bo­wo­ści po­dat­ny ja­ko­by na tę wła­śnie cho­ro­bę (w prze­ci­wień­stwie do gruź­li­cy, a te­raz raka). Typ sy­fi­li­tycz­ny ozna­czał ko­goś, kto miał w so­bie tę cho­ro­bę (Oswald w Upio­rach Ib­se­na, Ad­rian Le­ver­kühn w Dok­to­rze Fau­stu­sie), a nie ko­goś na nią po­dat­ne­go. Sy­fi­lis uwa­ża­ny za karę Boga za za­ka­za­ny seks czy pro­sty­tu­cję su­ge­ro­wał osąd mo­ral­ny, lecz nie osąd psy­cho­lo­gicz­ny. Gruź­li­ca, nie­gdyś ta­jem­ni­cza – tak jak dzi­siaj rak – za­chę­ca­ła do głęb­szych, za­rów­no mo­ral­nych, jak i psy­cho­lo­gicz­nych osą­dów na te­mat cho­re­go.

      ***

      Wy­obra­że­nia świa­ta an­tycz­ne­go naj­czę­ściej czy­ni­ły cho­ro­bę na­rzę­dziem gnie­wu bo­gów. Po­tę­pie­nie do­ty­czy­ło albo ca­łej spo­łecz­no­ści (za­ra­za w Księ­dze pierw­szej Ilia­dy, ze­sła­na na Acha­jów przez Apol­la jako kara za upro­wa­dze­nie przez Aga­mem­no­na cór­ki Chry­ze­sa; pla­ga w Kró­lu Edy­pie, spa­da­ją­ca na Teby za bru­ka­ją­cą mia­sto obec­ność kró­lew­skie­go grzesz­ni­ka), albo kon­kret­nej jed­nost­ki (cuch­ną­ca rana Fi­lok­te­ta). Cho­ro­by, wo­kół któ­rych sku­pia­ją się współ­cze­sne wy­obra­że­nia – gruź­li­ca, rak – po­strze­ga­ne są jako for­ma sa­mo­osą­du albo też zdra­dy sa­me­go sie­bie.

      Umysł zdra­dza cia­ło. „Moja gło­wa i płu­ca do­szły do po­ro­zu­mie­nia bez mo­jej wie­dzy”, pi­sał Kaf­ka o swo­jej gruź­li­cy w li­ście do Maxa Bro­da we wrze­śniu 1917 roku. Albo też cia­ło zdra­dza uczu­cia, jak w póź­nej po­wie­ści Man­na Czar­ny ła­będź, w któ­rej sta­rze­ją­ca się bo­ha­ter­ka, mło­dzień­czo za­ko­cha­na w mło­dym męż­czyź­nie, bie­rze krwo­tok bę­dą­cy symp­to­mem nie­ule­czal­ne­go raka za po­wrót men­stru­acji. Za­kła­da się przy tym, że owa zdra­da cia­ła kie­ru­je się wła­sną, we­wnętrz­ną lo­gi­ką. Freud był „bar­dzo pięk­ny […] kie­dy mó­wił”, wspo­mi­na Wil­helm Re­ich. „Po­tem to ugo­dzi­ło go wła­śnie tu­taj, w usta. Stąd wzię­ło się moje za­in­te­re­so­wa­nie ra­kiem”. Owo za­in­te­re­so­wa­nie skło­ni­ło Re­icha do za­pro­po­no­wa­nia wła­snej teo­rii związ­ku mię­dzy śmier­tel­ną cho­ro­bą a cha­rak­te­rem tych, któ­rych ona upo­ka­rza.

      We­dług przed­no­wo­cze­sne­go po­glą­du na cho­ro­bę kwe­stia cha­rak­te­ru po­ja­wia się do­pie­ro wów­czas, gdy mó­wi­my o za­cho­wa­niu cho­re­go po na­ba­wie­niu się przy­pa­dło­ści. Po­dob­nie jak wszyst­kie sy­tu­acje skraj­ne, na­peł­nia­ją­ca lę­kiem cho­ro­ba wy­zwa­la w lu­dziach to, co naj­gor­sze, i to, co naj­lep­sze. Ty­po­we opi­sy epi­de­mii kon­cen­tru­ją się jed­nak naj­czę­ściej na spu­sto­sze­niach, ja­kie czy­ni ona w ludz­kim cha­rak­te­rze. Im słab­sze prze­ko­na­nie kro­ni­ka­rza, iż cho­ro­ba sta­no­wi karę za pod­łość, tym bar­dziej bę­dzie on skłon­ny opi­sy­wać de­gren­go­la­dę mo­ral­ną na­stę­pu­ją­cą po wy­bu­chu za­ra­zy. Na­wet wów­czas, kie­dy cho­ro­ba nie jest poj­mo­wa­na jako osąd wy­da­ny na daną spo­łecz­ność, sta­je się nim już po fak­cie, ini­cju­jąc nie­ubła­ga­ny pro­ces de­struk­cji za­sad mo­ral­nych i oby­cza­jów. Tu­ki­dy­des re­la­cjo­nu­je, jak za­ra­za, któ­ra wy­bu­chła w Ate­nach w roku 430 p.n.e., sia­ła wszę­dzie za­męt i bez­pra­wie (przy­jem­ność chwi­li za­ję­ła miej­sce za­rów­no ho­no­ru, jak i roz­wa­gi) i jak za­nie­czy­ści­ła na­wet sam ję­zyk. W opi­sie wiel­kiej za­ra­zy roku 1348 na pierw­szych stro­nach De­ka­me­ro­nu Boc­cac­cia naj­wię­cej uwa­gi po­świę­co­no na­gan­ne­mu za­cho­wa­niu Flo­ren­tyń­czy­ków.

      W prze­ci­wień­stwie do owej prze­peł­nio­nej po­gar­dą wie­dzy o roz­pa­dzie więk­szo­ści związ­ków lo­jal­no­ści i mi­ło­ści po­śród wy­wo­ła­nej epi­de­mią pa­ni­ki, opi­sy cho­rób współ­cze­snych – do­ty­czą­ce ra­czej jed­no­stek niż spo­łecz­no­ści – wy­da­ją się za­trwa­ża­ją­co nie­świa­do­me tego, jak źle wie­lu lu­dzi przyj­mu­je wia­do­mość o zbli­ża­ją­cej się śmier­ci. Śmier­tel­na cho­ro­ba za­wsze była uwa­ża­na za spraw­dzian cha­rak­te­ru mo­ral­ne­go, ale w wie­ku dzie­więt­na­stym wi­dać po­wszech­ną nie­zgo­dę na to, by kto­kol­wiek eg­za­min ten ob­lał. Lu­dzie cno­tli­wi, zmie­rza­jąc