uważam, że obecny kult miłości nie wpisuje się w historię herezji chrześcijańskich (gnostyckiej, manichejskiej, katarskiej), jak twierdzi Rougemont, lecz wyraża dogłębne i specyficznie współczesne zaabsorbowanie utratą uczuć. Pavese chciałby, byśmy mogli patrzeć „na samych siebie, jakbyśmy byli postaciami naszego opowiadania […], [a to] zakłada więc również sytuację umożliwiającą myślenie myśli i cieszenie się nimi” (s. 231). Tym samym wypowiada się z nadzieją o sytuacji wyobcowania, która w innych miejscach dziennika nieustannie przysparza mu trosk. „Życie zaczyna się w ciele” (s. 115) – odnotowuje w jednym z zapisków. Stale oddaje głos ciału, które robi wyrzuty umysłowi. Jeśli cywilizację można zdefiniować jako ten etap ludzkiego życia, na którym, obiektywnie rzecz biorąc, ciało staje się problemem, to nasz moment dziejowy można przedstawić jako etap, na którym jesteśmy subiektywnie świadomi tego problemu i czujemy się przezeń osaczeni. Pragniemy życia w ciele i odrzucamy ascetyczne tradycje judaizmu i chrześcijaństwa, lecz wciąż, uogólniając, ogranicza nas wrażliwość narzucona przez te religie. Narzekamy więc, jesteśmy zrezygnowani i wycofani. Ciągłe modlitwy Pavesego o siłę, by wieść samotne życie w odosobnieniu („Jedyna reguła heroiczna: być samym, samym i jeszcze raz samym” [s. 288]), pasują doskonale do wciąż powtarzanych skarg na własną niezdolność odczuwania. (Obserwację tę potwierdza na przykład uwaga o nieodczuwaniu czegokolwiek w chwili, gdy dowiedział się, że jego przyjaciel Leone Ginzburg, znamienity profesor i przywódca ruchu oporu, został zadręczony na śmierć przez faszystów w 1940 roku). I tu wkracza współczesny kult miłości: stanowi ona najlepszy sposób, by się przekonać, jak odczuwamy, i stwierdzić, że nie dość mocno.
Każdy wie, że miłość między osobami różnej płci postrzegamy dziś inaczej, ze znacznie większą empatią niż starożytni Grecy i ludy wschodnie, oraz że dzisiejsze poglądy na miłość mieszczą się w duchu chrześcijańskim, choć już nieco rozcieńczonym i zsekularyzowanym. Kult miłości nie pochodzi jednak, jak twierdzi Rougemont, od chrześcijańskiej herezji. Chrześcijaństwo jest od swego zarania – od czasów świętego Pawła – religią romantyczną. Zachodni kult miłości to aspekt kultu cierpienia pojmowanego jako najwyższa oznaka powagi (paradygmat krzyża). Hebrajczycy, Grecy i ludzie Wschodu nie przykładali wielkiej wagi do miłości, gdyż nie przypisywali cierpieniu wartości pozytywnej. Cierpienie nie było probierzem powagi – mierzyło się ją raczej umiejętnością unikania czy transcendowania bolesnej kary, zdolnością osiągnięcia spokoju i równowagi. Dla odmiany odziedziczona przez nas wrażliwość zrównuje duchowość i powagę z niepokojem, cierpieniem, męczeństwem. Przez dwa tysiące lat wśród chrześcijan i żydów panowała moda na ból ducha. Tak więc to nie miłości nadajemy zbyt wielką wartość, lecz cierpieniu, a ściśle rzecz biorąc – jego duchowym zaletom i płynącym z niego korzyściom.
Współczesnym wkładem w tę chrześcijańską wrażliwość jest odkrycie dwóch niezrównanych źródeł cierpienia, jakimi są tworzenie sztuki i miłość erotyczna. Tych właśnie tematów poszukujemy w dziennikach pisarza, a Pavese rozwija je zatrważająco szeroko.
Simone Weil
Bohaterowie kulturowi naszej liberalnej cywilizacji mieszczańskiej są antyliberalni i antymieszczańscy; to pisarze skłonni do powtarzania się, obsesyjni i nieuprzejmi, którzy oddziałują gwałtem – nie tyle tonem osobistego autorytetu i żarliwością intelektualną, ile wrażeniem absolutnej osobistej i intelektualnej krańcowości. Bigoci, histerycy, niszczyciele własnego „ja” – oto twórcy dający świadectwo naszych bojaźliwych, uprzejmych czasów. Zazwyczaj jest to kwestia tonu, trudno bowiem zaufać ideom wypowiadanym bezosobowym głosem rozsądku. Pewne epoki są zbyt skomplikowane, zbyt ogłuszone sprzecznymi doznaniami historycznymi i myślowymi, by taki głos usłyszeć. Rozsądek staje się kompromisem, wykrętem, kłamstwem. Żyjemy w epoce, w której świadomie zabiega się o zdrowie, a wierzy jedynie w realność choroby. Prawdy, które szanujemy, rodzą się z udręki. Mierzymy prawdę według cierpień pisarza, nie według kryterium prawdy obiektywnej, z którą korespondują jego słowa. Każda z naszych prawd musi mieć swojego męczennika.
Dzisiaj cenimy to, co wzbudziło odrazę w dojrzałym Goethem, kiedy młody Kleist przedstawił mu swoje utwory „z sercem na klęczkach”: posępność, histeryczność, niezdrową atmosferę, lubowanie się w cierpieniu, z których wyrastały dramaty i nowele Kleista. Współcześnie Kleist sprawia przyjemność, a Goethe to w większości szkolne nudziarstwa. Podobnie jest z takimi pisarzami jak Kierkegaard, Nietzsche, Dostojewski, Kafka, Baudelaire, Rimbaud, Genet – oraz Simone Weil: cieszą się u nas autorytetem właśnie ze względu na otaczającą ich chorobliwą aurę. Chorobliwość jest ich siłą, to ona nas przekonuje.
Są być może epoki, które potrzebują nie tyle prawdy, ile pogłębienia poczucia rzeczywistości, poszerzenia wyobraźni. Co do mnie, nie wątpię, że zdroworozsądkowy światopogląd jest prawdziwy. Ale czy zawsze pragniemy właśnie tego, prawdy? Potrzeba prawdy nie jest stała, podobnie jak potrzeba odpoczynku. Idea będąca wypaczeniem może mieć większą moc intelektualną niż prawda, może lepiej służyć różnym potrzebom ducha. Prawda jest zachowywaniem równowagi, ale przeciwieństwo prawdy – niezrównoważenie – nie musi być kłamstwem.
Nie zamierzam zatem potępiać mody, lecz podkreślić przyczyny współczesnego upodobania do krańcowości w sztuce i myśleniu. Trzeba tylko wystrzegać się hipokryzji, rozumieć, dlaczego czytamy i podziwiamy takich autorów jak Simone Weil. Nie wierzę, że spośród dziesiątek tysięcy czytelników, jakich Weil zdobyła sobie od pośmiertnego wydania jej książek i esejów, więcej niż garstka naprawdę podziela jej poglądy. Nie jest to zresztą konieczne – nie jest konieczne, abyśmy podzielali jej bolesny, nieskonsumowany romans z Kościołem katolickim, przyjmowali jej gnostycką teologię nieobecności Boga, pochwalali ideały wyrzeczenia się ciała lub aprobowali jej zażarcie niesprawiedliwą nienawiść do cywilizacji rzymskiej i Żydów. Podobnie z Kierkegaardem i Nietzschem: większość ich dzisiejszych wielbicieli nie umiałaby wyznawać i nie wyznaje ich idei. Pisarzy o tak bezwzględnej oryginalności czytamy dla ich osobistego autorytetu, przykładu powagi, wyraźnej gotowości do poświęcenia siebie w imię własnych prawd, a jedynie wyrywkowo dla ich „poglądów”. Zdeprawowany Alkibiades słuchał Sokratesa, niezdolny i nieskłonny do zmiany swojego życia, poruszony jednak, wewnętrznie wzbogacony i pełen miłości. Dzisiaj, podobnie, wrażliwy czytelnik okazuje szacunek rzeczywistości duchowej z poziomu, który nie jest i nie mógłby być jego własnym.
Niektóre życiorysy są wzorcowe, niektóre nie, a spośród tych pierwszych jedne zachęcają do naśladowania, innym natomiast przyglądamy się z daleka z mieszaniną politowania, odrazy i czci. Na tym z grubsza polega różnica między bohaterem a świętym (jeśli można użyć tego drugiego terminu w znaczeniu estetycznym, nie religijnym). Takie właśnie życie, absurdalne w swojej przesadzie i pod względem stopnia samookaleczania, prowadziła – jak Kleist, jak Kierkegaard – Simone Weil. Mam tu na myśli jej fanatyczny ascetyzm, pogardę dla przyjemności i szczęścia, szlachetne i śmieszne gesty polityczne, skomplikowane wyrzeczenia, niestrudzone poszukiwanie udręk; nie pomijam też jej nieatrakcyjności, niezdarności fizycznej, migren, gruźlicy. Nikt, kto kocha życie, nie chciałby naśladować jej zapału do męczeństwa ani nie życzyłby go swoim dzieciom czy innym bliskim osobom. Jeżeli jednak kochamy powagę – oraz życie – jej postawa porusza nas, umacnia. Okazując szacunek takim biografiom, uznajemy obecność tajemnicy w świecie, a to właśnie tajemnicy zaprzecza pewność posiadania prawdy – prawdy obiektywnej. W tym sensie wszelka prawda jest powierzchowna, niektóre zaś (ale nie wszystkie) jej wypaczenia, niektóre (ale nie wszystkie) rodzaje nierozsądku, niektóre (ale nie wszystkie) przejawy chorobliwości, niektóre (ale nie wszystkie) życiowe wyrzeczenia wiodą do prawdy, rozsądku, zdrowia, do intensywniejszego życia.
Notatniki Camusa
Wielcy