Jeffery Deaver

Ogród bestii


Скачать книгу

policjanci. Korzystaj z taksówek albo chodź pieszo, jeżeli można. Patrz prosto przed siebie i unikaj wzroku innych.

      – „Ogród Letni” – powtórzył Paul, podnosząc torbę i otrzepując z brudu. Wrzucił do niej pistolet szturmowca. – Przejdźmy na niemiecki. To będzie mniej podejrzane.

      – Dobry pomysł – odrzekł Morgan w miejscowym języku. – Mówisz całkiem nieźle. Lepiej, niż się spodziewałem. Ale postaraj się bardziej miękko wymawiać „g”. To brzmi bardziej po berlińsku.

      Znów krzyk. I coraz bliższa syrena.

      – Słuchaj, Schumann, jeżeli nie dotrę tam za godzinę… pamiętasz radiostację, o której mówił ci Gordon, tę w budynku przyszłej ambasady?

      Paul skinął głową.

      – Wstąp tam i powiedz im, że potrzebujesz nowych instrukcji. – Zaśmiał się ponuro. – I od razu możesz ich zawiadomić, że nie żyję. A teraz znikaj. Patrz przed siebie, wyglądaj jak zwykły

      przechodzień. I nie biegnij, choćby nie wiem co się działo.

      – Nie biec? Dlaczego?

      – Bo w tym kraju jest mnóstwo ludzi, którzy zaczną cię gonić tylko dlatego, że uciekasz. Szybko! – Morgan odwrócił się i przystąpił do pracy z precyzją krawca.

      Zakurzony i powgniatany czarny samochód wjechał na chodnik i zatrzymał się niedaleko alei, gdzie stało trzech funkcjonariuszy szupo ubranych w nieskazitelne zielone mundury z jasnopomarańczowymi naszywkami na klapach i wysokie zielono-czarne czaka.

      Wysiadł z niego mężczyzna w średnim wieku z wąsem, odziany w trzyczęściowy garnitur barwy złamanej bieli, a auto uniosło się o kilka cali, uwolnione od pokaźnego ciężaru swojego pasażera. Mężczyzna nałożył panamę na gładko zaczesane do tyłu szpakowate włosy i wytrząsnął tlący się jeszcze tytoń z fajki z pianki morskiej.

      Silnik zakrztusił się, kaszlnął i wreszcie umilkł. Chowając do kieszeni pożółkłą fajkę, inspektor Willi Kohl spojrzał zirytowany na samochód. Najważniejsi oficerowie śledczy z SS i gestapo mieli mercedesy i BMW. Ale inspektorzy kripo, nawet tak wysokiej rangi jak Kohl, byli skazani na korzystanie z pojazdów Auto Union. A z czterech splecionych kółek symbolizujących cztery połączone firmy – Audi, Horch, Wanderer i DKW – Kohlowi przypadł naturalnie dwuletni model najskromniejszej z tych marek (mimo że samochód był na szczęście napędzany benzyną, znamienny był fakt, że skrót DKW oznaczał „pojazd parowy”[2]).

      Z dekawki wysiadł też kierowca, Konrad Janssen. Był gładko ogolony i jak wielu młodych kandydatów na inspektorów nie nosił kapelusza. Zapiął dwurzędową marynarkę z zielonego jedwabiu, po czym wyciągnął z bagażnika aktówkę i futerał z leicą.

      Poklepawszy się po kieszeni, żeby sprawdzić, czy ma notes i koperty na dowody, Kohl podszedł do funkcjonariuszy szupo.

      – Heil Hitler, inspektorze – powiedział starszy z trzech policjantów nieco poufałym tonem. Kohl zastanawiał się, czy już się kiedyś spotkali, ale go nie rozpoznał. Szupo – miejska policja porządkowa – od czasu do czasu pomagała inspektorom, ale formalnie nie podlegała kripo. Kohl rzadko współpracował z jej funkcjonariuszami.

      Inspektor od niechcenia uniósł rękę w partyjnym pozdrowieniu.

      – Gdzie jest ciało?

      – Tędy, inspektorze – powiedział policjant. – W Dresden Allee.

      Pozostali stali niemal na baczność. Byli ostrożni. Funkcjonariusze szupo doskonale radzili sobie ze ściganiem wykroczeń drogowych, łapaniem kieszonkowców i pilnowaniem rozentuzjazmowanych tłumów, gdy Hitler jechał szeroką aleją Unter den Linden, ale dzisiejsze morderstwo wymagało od nich finezji. Jeżeli sprawcą był zwykły rabuś, musieli starannie chronić miejsce zbrodni; gdyby za zabójstwem stało SA lub SS, powinni jak najszybciej zniknąć i zapomnieć, że cokolwiek widzieli.

      – Proszę powiedzieć, co pan wie – rzekł Kohl do starszego policjanta.

      – Tak jest. Obawiam się, że niewiele. Posterunek Tiergarten dostał zgłoszenie i natychmiast tu przyjechałem. Byłem na miejscu pierwszy.

      – Kto dzwonił? – Kohl wszedł do alei, obejrzał się na pozostałych funkcjonariuszy i niecierpliwym gestem dał im znak, żeby poszli za nim.

      – Jakaś kobieta. Nie podała nazwiska. Usłyszała strzał.

      – O której dzwoniła?

      – Około południa, panie inspektorze.

      – A pan o której przyjechał?

      – Wyszedłem, gdy tylko dostałem sygnał od komendanta.

      – I o której pan przyjechał? – powtórzył Kohl.

      – Dwadzieścia, może trzydzieści minut po dwunastej. – Pokazał odchodzący od alei wąski ślepy zaułek.

      Na bruku leżał czterdziestokilkuletni tęgi mężczyzna. Od razu można było stwierdzić, że przyczyną śmierci była rana z boku głowy. Widać też było, że obficie krwawił. Jego ubranie było w nieładzie, kieszenie zostały wywrócone na lewą stronę. Nie było wątpliwości, że został zastrzelony tutaj; niepodważalny dowód stanowiły ślady krwi.

      – Poszukajcie świadków – powiedział Kohl do dwóch młodszych funkcjonariuszy szupo – zwłaszcza osób, które mogły przebywać na jednym albo drugim końcu alei. I w tych budynkach. – Wskazał dwa ceglane domy; zauważył jednak, że od strony alei nie mają okien. – I w piwiarni.

      – Tak jest. – Obaj błyskawicznie się oddalili.

      – Przeszukał go pan?

      – Nie – odparł starszy policjant, dodając jednak: – Sprawdziłem tylko oczywiście, czy jest Żydem.

      – Wobec tego przeszukał go pan.

      – Po prostu rozpiąłem mu spodnie. A potem, jak pan widzi, zapiąłem.

      Kohl pomyślał, czy tym, którzy postanowili, że śmierć obrzezanych mężczyzn ma być mniej ważna, nie przyszło do głowy, że zabieg ten przeprowadza się czasem z przyczyn medycznych, prawdopodobnie nawet u aryjskich dzieci.

      Kohl przeszukał kieszenie, lecz nie znalazł żadnego dowodu tożsamości. Właściwie niczego nie znalazł. Dziwne.

      – Zabrał mu pan coś? Nie miał dokumentów? Rzeczy osobistych?

      – Nie, panie inspektorze.

      Kohl klęknął, dysząc ciężko, i uważnie obejrzał ciało. Dostrzegł, że dłonie mężczyzny są delikatne i pozbawione odcisków. Zaczął mówić, na wpół do siebie, na wpół do Konrada Janssena:

      – Zadbane ręce, obcięte paznokcie i włosy, resztki talku na skórze wskazują, że nie pracował fizycznie. Widzę atrament na palcach, ale niewiele, czyli raczej nie jest drukarzem. Poza tym kształt plam atramentu wskazuje, że pisał ręcznie, prawdopodobnie prowadził korespondencję albo księgi rachunkowe. Nie jest dziennikarzem, bo miałby ślady grafitu na dłoniach, a takich nie widzę. – Kohl dobrze o tym wiedział, gdyż prowadził dochodzenie w sprawach śmierci kilkunastu reporterów niedługo po dojściu do władzy narodowych socjalistów. Ani jedno z tych śledztw nie zostało zamknięte; żadnego też nie kontynuowano. – Biznesmen, przedstawiciel wolnego zawodu, urzędnik cywilny albo rządowy…

      – Nie ma też niczego za paznokciami.

      Kohl skinął głową i obmacał nogi ofiary.

      – Jak mówię, najprawdopodobniej inteligent. Ale ma bardzo muskularne nogi. Spójrz na te zdarte buty. Stopy bolą od samego patrzenia. Podejrzewam, że to miłośnik spacerów albo turysta. – Inspektor wstał,