Jeffery Deaver

Ogród bestii


Скачать книгу

się, Paul zobaczył, jak z czcią składają flagę i odmaszerowują od masztu. Wśliznął się przez tyle wejście do budynku i wrócił do swojego pokoju. Umył się, wyszorował zęby, rozebrał się i położył. Długo wpatrywał się w sufit, czekając na sen i myśląc o Heinslerze – człowieku, który dziś rano odebrał sobie życie na statku w głupim akcie poświęcenia.

      Myślał też o Reinhardzie Ernście.

      I kiedy zapadał już w drzemkę, pomyślał o chłopcu w brązowym mundurku. Jego tajemniczym uśmiechu. I usłyszał jego głos, powtarzający bez ustanku: „Na pewno pan wie… na pewno pan wie…”.

Część III. KAPELUSZ GÖRINGA SOBOTA, 25 LIPCA 1936

      5

      Ulice Berlina były nieskazitelnie czyste, a ludzie mili – niektórzy nawet, mijając Paula, pozdrawiali go uprzejmym skinieniem głowy. Taszcząc starą sfatygowaną teczkę, Paul Schumann szedł na północ przez Tiergarten. Był późny niedzielny poranek, a on zmierzał na spotkanie z Reggiem Morganem.

      Park był piękny, gęsto porośnięty drzewami, pełen urokliwych alejek, jeziorek i ogrodów. W nowojorskim Central Parku człowiek cały czas miał świadomość, że jest w środku miasta; zewsząd widać było drapacze chmur. Ale Berlin miał niską zabudowę, w której można było znaleźć niewiele wysokich budynków – „łapaczy chmur”, jak podsłuchał w rozmowie pewnej kobiety z dzieckiem w autobusie. Idąc wśród ciemnych drzew i bujnej roślinności, zupełnie zapomniał, że jest w mieście. Park przywodził Paulowi na myśl gęsty las w północnej części stanu Nowy Jork, dokąd każdego lata zabierał go dziadek na polowania, dopóki zdrowie pozwalało staruszkowi na takie wyprawy.

      Ogarnęła go obawa. Znajome uczucie: wyostrzenie zmysłów na początku roboty, gdy oglądał mieszkanie albo biuro ofiary, która miała zostać zdjęta, śledził ją i zdobywał wszelkie dostępne informacje na jej temat. Instynktownie od czasu do czasu przystawał i oglądał się, udając, że usiłuje zorientować się w terenie. Nie zauważył, by ktoś za nim szedł. Ale nie był całkiem pewien. W parku miejscami było dość ciemno i bardzo możliwe, że ktoś go śledził. Kilku niechlujnych mężczyzn rzucało mu podejrzliwe spojrzenia, a potem zniknęło wśród drzew i krzewów. Prawdopodobnie włóczędzy, ale wolał nie ryzykować i kilkakrotnie zmieniał kierunek, aby pozbyć się opiekuna, jeżeli za nim podążał.

      Przeszedł na drugi brzeg Sprewy, odnalazł Spenerstrasse i kontynuował marsz na północ, oddalając się od parku. Zauważył ze zdziwieniem, w jak różnym stanie są mijane po drodze budynki. Okazałe rezydencje sąsiadowały z zaniedbanymi domami, które wyglądały na zupełnie opuszczone. Podwórko przed jednym z nich zarastały brązowe chwasty. Niewątpliwie był to niegdyś bardzo luksusowy dom. Dziś prawie wszystkie okna zostały wybite, a mury ktoś ochlapał żółtą farbą, pewnie smarkacze. Wywieszka na domu głosiła, że w sobotę odbędzie się wyprzedaż sprzętów. Może kłopoty podatkowe, pomyślał Paul. Co się stało z rodziną? Dokąd wyjechała? Ciężkie czasy. Zmiana sytuacji materialnej.

       Słońce w końcu zachodzi…

      Bez trudu znalazł restaurację. Zobaczył szyld, ale nawet nie zauważył na nim słowa „Bierhaus”. Dla niego była to „Piwiarnia”. Zaczął już myśleć po niemiecku. Wychowanie i długie godziny spędzone w drukarni dziadka na składaniu czcionki sprawiły, że przetłumaczył nazwę automatycznie. Obejrzał restaurację. Na tarasie siedziało kilkoro klientów, w większości samotnych, skupionych na jedzeniu albo pogrążonych w lekturze gazet. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że wszystko gra.

      Paul przeciął ulicę i znalazł się w pasażu, o którym mówił mu Avery – w Dresden Allee. Zanurzył się w ciemnym i chłodnym kanionie. Do południa brakowało kilku minut.

      Po chwili usłyszał kroki i do pasażu wszedł za nim jakiś krępy mężczyzna. Był ubrany w brązowy garnitur z kamizelką i dłubał w zębach wykałaczką.

      – Dzień dobry – zagadnął go wesoło po niemiecku. Zerknął na teczkę z brązowej skóry.

      Paul skinął głową. Mężczyzna pasował do opisu Morgana, który podał mu Avery, choć był nieco tęższy, niż Paul się spodziewał.

      – Dobry skrót, nie sądzi pan? Często z niego korzystam.

      – Rzeczywiście. – Paul spojrzał na niego. – Może pan będzie mi mógł pomóc. Jakim tramwajem najlepiej dojechać na Alexanderplatz?

      Mężczyzna zmarszczył brwi.

      – Tramwajem? Pyta pan o tramwaj stąd?

      Paul stał się czujniejszy.

      – Tak. Na Alexanderplatz.

      – Po co chce pan jechać tramwajem? Metrem będzie o wiele szybciej.

      Dobra, pomyślał Paul, to nie ten. Odwrót. Natychmiastowy. Po prostu wolno odejść.

      – Dziękuję, bardzo mi pan pomógł. Do widzenia.

      Ale oczy Paula musiały coś zdradzić. Ręka mężczyzny powędrowała do boku ruchem, który Paul dobrze znał. Pistolet!

      Niech ich szlag, że nie pozwolili mu wziąć colta.

      Paul zacisnął pięści i ruszył naprzód, ale przeciwnik był przy swojej tuszy zaskakująco szybki i uskoczył, zręcznie wyszarpując zza pasa czarny pistolet. Paulowi pozostała jedynie ucieczka. Co tchu pobiegł za róg, wpadając w krótką odnogę alei.

      Ale natychmiast się zatrzymał. To był ślepy zaułek.

      Usłyszał skrzypnięcie butów i poczuł lufę dźgającą go w plecy, na wysokości serca…

      – Nie ruszaj się – warknął gardłowo mężczyzna. – Rzuć torbę.

      Paul upuścił torbę na bruk, czując, jak broń odsuwa się od pleców i dotyka głowy, tuż pod potnikiem kapelusza.

      Ojcze, pomyślał, nie zwracając się do Boga, lecz swojego rodzica, który opuścił ziemię przed dwunastu laty.

      Zamknął oczy.

       Słońce w końcu zachodzi…

      Strzał padł nagle. Huk odbił się w alei echem, a potem wytłumił go ceglany mur.

      Kuląc się, Paul poczuł, jak lufa pistoletu przywarła mocniej do jego czaszki i po chwili odsunęła; usłyszał stukot, gdy broń wylądowała na bruku. Odskoczył i odwrócił się, gotów do ataku. Człowiek, który chciał go zabić, osunął się na ziemię. Miał otwarte oczy, ale zasnuła je mgła. Pocisk trafił go w bok głowy. Krew zbryzgała ziemię i ceglaną ścianę.

      Paul uniósł głowę i ujrzał zbliżającego się do niego innego mężczyznę ubranego w grafitowy garnitur z flaneli. Instynktownie chwycił pistolet zabitego. To był chyba luger. Celując w pierś mężczyzny, przyjrzał mu się spod zmrużonych powiek. Rozpoznał faceta z piwiarni. Siedział na tarasie, pochłonięty lekturą gazety – tak się Paulowi zdawało. Miał w dłoni pistolet, ale nie mierzył z niego do Paula; celował do człowieka leżącego na ziemi.

      – Nie ruszaj się – powiedział po niemiecku Paul. – Rzuć broń.

      Mężczyzna nie rzucił pistoletu, lecz przekonawszy się, że człowiek, do którego strzelił, nie stanowi już zagrożenia, wsunął broń do kieszeni. Rozejrzał się po Dresden Allee.

      – Cii – szepnął i przechylił głowę, nasłuchując. Potem wolno podszedł do Paula. – Schumann? – zapytał.

      Paul milczał. Trzymał na muszce lugera nieznajomego, który kucnął przy zastrzelonym.

      – Zegarek. – Człowiek mówił po niemiecku z ledwie słyszalnym