S.K. Tremayne

Dziecko ognia


Скачать книгу

już wiesz. Carn Lesys to Skała Światła…

      – Cudownie! Skała Światła.

      – Maen Dower to Kamień nad Wodą, a Porthnanven to Brama Wysokiej Doliny.

      – A Carnhallow oznacza Skały na Wrzosowisku. Zgadza się?

      David się uśmiecha. Białe zęby, wakacyjna opalenizna, ciemny,kilkudniowy zarost. Kiedy przez kilka dni się nie goli, zdecydowanieprzypomina pirata. Brakuje mu tylko złotego kolczyka w uchu i kordelasa.

      – Rachel Kerthen. Byłaś w bibliotece!

      – Nic na to nie poradzę. Uwielbiam czytać! A ty chyba chcesz, żebym siętego wszystkiego nauczyła?

      – Oczywiście. Oczywiście, że tak. Ale lubię ci też opowiadać wszystkietakie historie. Czuję wtedy, że jest ze mnie jakiś pożytek, kiedyprzyjeżdżam do domu. A jeśli wszystkiego dowiesz się sama… – szczęśliwy,wzrusza ramionami – …o czym będę ci opowiadał?

      – Och, jestem pewna, że tematów nigdy ci nie zabraknie. – David sięśmieje, a ja dodaję: – Sprawdziłam też Morvellan. To znaczy Kłębiące sięMorze, prawda?

      Kiwa głową w odpowiedzi.

      – Albo Nikczemne Morze.

      – Ale mor to na pewno morze, prawda? Ten sam rdzeń co w Morvah.

      – Tak. Mor-vah. Morski Grób. To z powodu wszystkich tych ludzi, którzyzginęli w katastrofach morskich.

      Ledwie słyszę jego odpowiedź: muszę niemal biec, by za nim nadążyć, gdytak szybko maszeruje wśród wrzosów i kolcolistów. David zapomina, żejest o wiele wyższy ode mnie i że w związku z tym porusza się dużoszybciej. To, co dla niego jest ostrą wędrówką, w moim przypadkubardziej przypomina jogging.

      Zatrzymuje się, żebym mogła go dogonić; potem idziemy dalej, głębokooddychając. Na wrzosowisku unosi się zapach kokosów z rozgrzanego odsłońca kolcolistu. Ten zapach kojarzy mi się z batonikami bounty,kokosowo-czekoladowymi słodyczami, które rzadko dostawałam w dzieciństwie.

      – Właściwie to na dźwięk tej nazwy zawsze przechodzą mnie ciarki – mówię. – Morvah.

      – Tak. I krajobraz też nie pomaga. Wszystkie te posępne skały i szalejące fale w dole. Jest takie słynne zdanie z przewodnikaturystycznego, opisujące ten fragment trasy: „Przy Morvah krajobrazwznosi się do crescendo zła”. Bardzo trafne. Poczekaj, kolejny przełaz.Daj mi rękę.

      Wspólnie przeskakujemy nad rozgrzanym słońcem kamiennym przełazem i idziemy dalej pokrytą zaschniętym błotem ścieżką. W ciągudwutygodniowego urlopu Davida prawie nie padało. Przez cały czas pogodabyła niemal idealna. A David był równie idealny – kochający, uroczy,wspaniałomyślny. Zabierał mnie do miejscowych pubów, postawił mi wino w Lamorna Wink i kanapki ze świeżymi krabami nad brzegiem Restronguet.Przedstawiał mnie w St Mawes i Falmouth swoim bogatym przyjaciołom,którzy mają jachty, pokazał mi jaskinie w Kynance Cove, gdzie kochaliśmysię, jakbyśmy byli nastolatkami; piasek we włosach, łaskoczące muszelki,a potem jego opalone umięśnione ramiona, gdy mnie obracał na brzuch.

      Było cudownie. I dlatego nie wspominałam o moich wątliwościach. Niepowiedziałam Davidowi o dziwnym zachowaniu Jamiego, o tym, jak się wemnie wpatrywał, jak milczał, o dziwnym śnie, w którym miałam krew narękach i w którym był zając. Nie chciałam psuć naszego szczęścia jakimiśniejasnymi złymi przeczuciami. Doszłam do wniosku, że ten sen musiałwynikać z traumy Jamiego, z tego, iż opłakuje matkę. Milczał, bo jestzagubionym dzieckiem, które przyzwyczaja się do nowej przybranej matki.To bolesny proces. Chciałabym dzielić z nim ten ból, jakoś go złagodzić.

      Poza tym przez ostatnie dwa tygodnie wszyscy troje byliśmy szczęśliwi.Nieprzerwana obecność Davida najwyraźniej uspokoiła Jamiego. Mam z tychdni wspaniałe wspomnienia: jak David, Jamie i ja spacerowaliśmynadmorskimi ścieżkami w Minack; jak oglądaliśmy morskie ptaki bawiącesię na falach; jak leżeliśmy na rozgrzanej słońcem trawie na szczycieklifów, jedząc kanapki, i jak w drodze do domu podziwialiśmy amarantowezawciągi.

      Ale dziś jesteśmy tylko we dwoje, ja i David. Przyjaciel Jamiego, Rollo,ma urodziny. Cassie ma później odebrać Jamiego. Mogę spędzić te cennechwile z moim mężem, zanim znów wyjedzie do pracy. Zanim skończy się todoskonałe lato.

      Wciąż rozmawiamy o kornwalijskim. Pragnę dowiedzieć się więcej.

      – Próbowałeś kiedyś nauczyć się kornwalijskiego?

      – Boże, gdzie tam – odpowiada David, maszerując kamienistą ścieżką. – Poco? To przecież wymarły język. Jeśli przetrwa kornwalijska kultura, tonie dzięki próbom ożywienia języka, lecz dzięki ludziom. Zawsze chodzi o ludzi. – Wskazuje na surowy krajobraz, na zwietrzałe głazy, skarlałedrzewa. – Wiesz, że to górnicy wydeptali te ścieżki? Musieli godzinamiiść przez wrzosowiska, przez lasy. – David odwraca głowę, jego słowaporywa chłodna bryza. – Wyobraź sobie takie życie: potykając się w ciemności, idziesz po klifach do szybów kopalni. Potem przez godzinęschodzisz setki sążni w dół, czołgasz się przez milę pod dnem morza i przez cały dzień wydobywasz cynę ze skały. – Kręci głową, jakby wątpił w to, co sam mówi. – I podczas sztormów przez cały czas słyszeliprzetaczające się nad nimi fale oceanu, czasem morze wdzierało się dotuneli… – Dziko spogląda w niebo. – A wtedy próbowali uciekać, alezwykle morze ich porywało… Wsysało ich. Setki mężczyzn na przestrzenisetek lat. A moja rodzina, Kerthenowie, przez cały ten czas mieszkała w Carnhallow. I jadła kapłony.

      Spoglądam na niego. Nie wiem, co powiedzieć. David ciągnie:

      – Powiedzieć ci coś jeszcze?

      – Mhm. Tak?

      – Według mojej matki w spokojne letnie wieczory, kiedy cichł łoskot fal,a rodzina siedziała w Żółtym Salonie, popijając bordeaux, słychać byłokilofy górników pracujących pół mili pod nimi. Wydobywających cynę, żebyoni mogli pić swoje wino.

      Przesuwająca się chmura rzuca cień na jego twarz. Pragnę go uleczyć, takjak chcę uleczyć jego syna. I mogę spróbować. Podchodzę bliżej, głaszczęgo po twarzy i delikatnie całuję. Spogląda na mnie i wzrusza ramionami,jakby chciał powiedzieć: „Co mogę na to poradzić?”. Odpowiedź brzmioczywiście: nic.

      Ze splecionymi dłońmi maszerujemy pod górę i zbliżamy się do najwyżejpołożonego punktu na wrzosowiskach. Znajdują się tu ruiny kolejnejkopalni, o szlachetnych łukach jak w normańskim kościele.

      Łapiąc oddech po wspinaczce, opieram rękę na pięknym murze maszynowni.Widok zapiera dech w piersi. Widzę stąd znaczną część ZachodniejKornwalii: soczystą, ciemną zieleń lasów wokół Penzance, krętą szarądrogę do Marazion, rozmarzone tajemnice półwyspu Lizard. I oczywiściebezkresny metaliczny blask morza wokół St Michael’s Mount. Trwaprzypływ.

      – Kopalnia Ding Dong! – mówi David, klepiąc mieniącą się granitowąścianę. – Ponoć najstarsza w Kornwalii. Mówi się, że ta kopalnia byłajuż czynna w czasach Rzymian, a wcześniej Fenicjan. Może w czasachelfów. Usiądziemy sobie w jakimś miejscu osłoniętym od wiatru? Zabrałemtruskawki.

      – Och, dziękuję, panie D’Urberville.

      David śmieje się cicho. Siadamy na kocu, który wyciąga z plecaka.Maszynownia osłania nas od bryzy na wrzosowisku. Czuję na twarzy ciepłosłońca.

      Doliną w dole wędruje kilku turystów w jaskrawoniebieskich wiatrówkach.Poza tym jesteśmy sami. David podaje mi truskawkę z plastikowegopojemniczka.

      Wtulam się w męża. To cudowna chwila. Sam na sam, razem, w słońcu.

      Nagle mówi:

      – Nie martw się o Jamiego.

      Mój puls przyśpiesza. Jeśli kiedykolwiek istniał