świat. Otozwiastuję wam radość[3].
Napięcie jest zbyt duże. Nie mogę nawet wytrzymać, by dojechać do domu.Dowiem się zaraz, w tej sekundzie. Znów wysiadam z samochodu i kierujęsię w stronę jednego z tych dość okazałych, starych pubów, do CommercialHotel.
Jak można się było spodziewać, jest tu niemal pusto. Tylko jakiś młodymężczyzna siedzi na końcu lakierowanego, drewnianego baru i gapi się naswojego guinnessa. Łypie na mnie okiem, potem znów wpatruje się w piwo.
Idę do damskiej toalety. Wyjmuję test, kucam nad muszlą. Sikam.
A potem to czekanie. Naprawdę staram się nie modlić. Nie mogę sobierobić zbyt wielkich nadziei… ale, tak, są wielkie. Moje wspaniałenadzieje.
Liczę mijające sekundy, odmierzam czas do chwili, gdy będę mogłazadzwonić do męża i podzielić się z nim tą wspaniałą nowiną, nowiną,która wszystko zmieni i uczyni nas naprawdę szczęśliwą, prawdziwąrodziną.
Zamykam oczy, odliczam ostatnie sekundy i patrzę w dół. Jedna liniaznaczy, że nie jestem w ciąży, dwie – że jestem. Chcę zobaczyć dwielinie. Dwie niebieskie kreski.
Spoglądam na test.
Jedna.
Czuję gorzki smak rozczarowania. Dlaczego robiłam sobie tak wielkienadzieje? To było niemądre. Próbujemy zaledwie od kilku miesięcy. Szansesą dość nikłe.
Czy w ogóle zawracać sobie głowę drugim testem? Znam przecież odpowiedź.Jedna linia. Nie jestem w ciąży. Mogę zająć się innymi rzeczami…
Ale mimo wszystko… Kto wie?
Czekam, liczę głupie sekundy. Patrzę na test.
Jedna linia. Miażdży moje marzenia.
Energicznie wrzucam test do kosza na śmieci, zatrzymuję się przy wyjściuz toalety, podchodzę do lustra i spoglądam na siebie, surowo i karcąco.Patrzę na moją bladą piegowatą twarz, na rude włosy, na Rachel Daly.Muszę wziąć się w garść, nie użalać się nad sobą i uważać się zaszczęściarę. Mam bogatego, seksownego męża, mam pięknego przybranegosynka i mieszkam we wspaniałym domu, który naprawdę uwielbiam.
A jednak to dom, do którego nie chcę wracać – przynajmniej jeszcze nieteraz. Do całego tego ogromu i tej ciszy. Nie kiedy jestem w tymmelancholijnym nastroju. Gdy próbuję nie myśleć o zającu. O tymosobliwym zbiegu okoliczności. O krwi na moich rękach.
Podchodzę do baru i sprawdzam kartę alkoholi: lokalne piwa, Doom Bar, StAustell Breweries. Ale nie lubię piwa. Proszę więc ziewającą barmankę o rum z colą. Czemu nie? Nie jestem przecież w ciąży.
– Proszę, kochana.
Biorę drinka i siadam przy stoliku. Młody mężczyzna wciąż uważniewpatruje się w swojego guinnessa, jakby to była tańcząca striptizerka.
Sięgam do torebki i wyjmuję książkę. To tomiszcze o kopalniach cyny,które znalazłam w bibliotece Davida. Zainteresowały mnie jego rapsodie o dawnym górniczym życiu. To dla mnie kolejny sposób, by zrozumieć mojąnową rodzinę, Kerthenów, właścicieli kopalń.
Książka jest stara i ma tę irytująco zbitą wiktoriańską czcionkę, bardzotrudną do czytania, ale aż roi się w niej od ciekawych, wzruszających, a nawet złowrogich scen z górniczego życia.
Autor odwiedzał kopalnie w Zachodniej Kornwalii w latach czterdziestychdziewiętnastego wieku, w szczytowych latach wydobycia, i był świadkiembogactwa, energii i grozy. Opowiada o cierpieniu i okaleczeniach, o licznych kalekach, których poznał w wioskach, mężczyznach o twarzach nastałe osmalonych eksplozjami; mężczyznach, którzy stracili palce, dłonielub całe ręce, wysadzając skały prochem; oślepionych i złamanychludziach, oprowadzanych przez chłopców po biednych kornwalijskichwioskach i z trudem wiążących koniec z końcem jako domokrążcysprzedający herbatę.
Opisuje, że w niektórych miejscach jeden na pięciu górników ginąłśmiercią tragiczną. Niekiedy jeden z rąk drugiego, podczas pijackichburd. Pijackie awantury „dzikich mężczyzn z kopalń cyny” byłylegendarne. Mówi się, że w połowie dziewiętnastego wieku w ZachodniejKornwalii na każde trzy budynki dwa były karczmami.
Ale autor dostrzegł też sugestywne piękno: opisywał, jak łodziepodpływały nocą do brzegu i zarzucały kotwice, by móc w zdumieniupodziwiać Pendeen, Botallack i Morvellan, nieustannie rozbłyskującepłomieniami na klifach, wznoszące się i opadające snopy ognia, wyciągiwydobywcze napędzane przez konie, jęki płuczek korytowych, oślepiająceświatło bijące od drzwi kotłowni, łoskot tłuków. I światła palące się w oknach wielkich dwupiętrowych maszynowni w połowie wysokości klifów.Oraz najwspanialsze z nich wszystkich – potężne płomienie odlewnioświetlone fontannami ciekłego metalu, który wystrzeliwał na piętnaściestóp w górę, by opaść z powrotem do kotła, niczym majestatyczny gejzer.
I choć trudno w to uwierzyć, tego wszystkiego już nie ma. Po czterechtysiącach lat. Mężczyźni nie pracują już półnadzy w potwornym gorącu nakońcu podwodnych tuneli; nie opuszczają się już milę w dół po linach,jak małpy, by zanurzyć się w oparach siarki; a ośmioletni chłopcy nie sąjuż wysyłani do kopalń, by produkować połowę światowego wydobycia cyny i miedzi i wielomilionowe zyski. Zostały tylko ruiny nad morzem. Ruiny nawrzosowiskach i w lasach. Scorrier, South Crofty, Wheal Rose, Treskerby,Hallenbeagle, Wheal Busy, Wheal Seymour, Creegbrawse, Hallamanning,Poldise, Ding Dong, Godolphin i Providence.
Znikły.
Podnoszę wzrok znad książki w nadziei, że zobaczę czyjąś twarz, że choćwymienię uśmiechy z dziewczyną za barem. Ale dociera do mnie, że w pubiejest pusto. Mężczyzna, który siedział nad piwem, poszedł sobie, nawetbarmanka zniknęła. Jestem zupełnie sama. Jakby nikt więcej nie istniał.
Popołudnie
Kiedy wracam, w domu panuje cisza. Tak jak zawsze. Otwierają się wielkiefrontowe drzwi i wita mnie całkowity bezruch, zapach wosku i długa,strzelista Nowa Sala.
Wzdrygam się, gdy coś ociera się o moje nogi. To Genevieve. Szczupłaszara kotka Niny. Łasi się do moich kostek.
Po śmierci Niny David oddał ją Juliet, by zajęła się nią w swoimmieszkanku, bo sam nie lubi kotów. Ale czasem kotka wychodzi stamtąd i włóczy się po całym domu.
Pochylam się, drapię ją za uchem, wyczuwam palcami kość jej czaszki. Jejfuterko ma barwę mgły nad zimowym morzem.
– Cześć, Genevieve. Idź, złap jakąś mysz, przyda nam się pomoc.
Kotka mruczy i spogląda na mnie przebiegle zielonymi oczami. Potem nagleodchodzi w stronę Starej Sali.
Znów powraca cisza.
Gdzie się wszyscy podziali?
Juliet jest pewnie u siebie. Ale gdzie jest Jamie? Ruszam w prawo, dokuchni. I tu znajduję jakieś życie. To Cassie, zajęta wyjmowaniem naczyńze zmywarki; słucha k-popu na iPodzie. Jest młodą, życzliwątrzydziestodwuletnią Tajką. Pracuje dla Kerthenów od dziesięciu lat.Niewiele ze sobą rozmawiamy. Po trochu dlatego, że jej angielski wciążjest kiepski, a po trochu dlatego, że wciąż nie wiem, jak się do niejodnosić – nie mam pojęcia, jak się zachowywać wobec „służby”. Samajestem z niższych klas. Czuję się niezręcznie. Lepiej zostawić ją w spokoju.
Ale w tej chwili bardzo pragnę z kimś porozmawiać.
Cassie mnie nie zauważa. Ma słuchawki na uszach i nuci sobie coś wesołoprzy pracy.
Zbliżam się i delikatnie dotykam jej ramienia.
– Cassie.
Wzdryga się, wystraszona, i prawie upuszcza kubek.
– Och – mówi, ściągając słuchawki. – Przepraszam, pani Rachel.
– Nie,