odkładam ciało na ziemię. Zwisabezwładnie, bez życia. Potem patrzę na moje ręce.
Są całe we krwi.
Jeszcze raz spoglądam na zwierzątko. Długo, z narastającym przerażeniem,wpatruję się w jego kształtne, aksamitne uszy. To nie jest królik. Tozając.
110 dni przed Bożym Narodzeniem
Pora lunchu
Okłamuję męża.
– Mówiłam ci, jadę na zakupy. Muszę nam kupić coś do jedzenia.
Wnętrze samochodu wypełnia jego bezcielesny, pełen sceptycyzmu głos.Dzwoni do mnie z Londynu.
– Wybierasz się na zakupy do St Just? Do St Just w Penwith?
– Czemu nie?
David się śmieje.
– Wiesz, co mówią, kochanie? Mewy w St Just latają do góry brzuchami, bonie ma tam nic wartego osrania.
Śmieję się. Ale to nie zmienia faktu, że kłamię. Nie mówię mu, dlaczegowybrałam się na zakupy. Jeszcze nie teraz. Dopóki się nie upewnię.
– Jaką tam macie pogodę?
Wyglądam przez przednią szybę, gdy samochód toczy się nadmorską drogą.Pokraczna wieża kościoła w St Just, szara sylwetka na szarym horyzoncie.
– Chyba zanosi się na deszcz. I jest dość chłodno.
David wzdycha.
– Tak, lato w sumie się już kończy. Ale było nam dobrze, prawda? – zawiesza głos i jest w tym coś szczerego, pełnego nadziei. – Terazwszystko jest już dobrze, Jamiemu się poprawia, ty też się lepiejczujesz.
– Tak – potwierdzam. Znowu kłamię.
Ale to kłamstwo jest pewnie istotniejsze. Z całą pewnością nie czuję sięlepiej: wciąż myślę o tamtym zającu, którego zabiłam. Nikomu o tym niewspominałam. Zaraz po wypadku wyczyściłam samochód, szybko pozbyłam sięzajęczego ciała, otarłam ręce z krwi, a potem starałam się wymazać z pamięci całe to wydarzenie. W pierwszym odruchu chciałam zadzwonić doDavida, powiedzieć mu, co się stało. Ale po chwili zastanowienia doszłamdo wniosku, że bez względu na to, jak banalnie by to zabrzmiało, lepiejo tym nie wspominać. Gdybym tylko poruszyła ten temat, choćby lekko i przelotnie – och, twój syn powiedział to i to, a potem to się naprawdęstało, jakie to zabawne – David mógłby uznać, że naprawdę wierzę, żejego syn potrafi przewidywać przyszłość, że jest jasnowidzem jakKerthenowie z tamtej legendy. Mogłoby to zabrzmieć, jakbym była szalona.A nie wolno mi do tego dopuścić. Bo przecież nie jestem szalona.
Nie wierzę w to, żeby Jamie miał jakiekolwiek moce. Ten wypadek byłosobliwym zbiegiem okoliczności. Na wąskich, krętych dróżkach Penwithciągle giną zwierzęta – borsuki, lisy, bażanty i zające. Widywałam jużmartwe zające i za każdym razem mnie to smuci. W jakiś sposób wydają misię o wiele ważniejsze od królików. Bardziej dzikie i poetyckie. Podobami się to, że żyją w Penwith. Ale regularnie giną pod kołami, gdy ludzieza szybko biorą zakręty na dróżkach z kamiennymi murkami na poboczach.To, co spotkało mnie w ulewnym deszczu w Lesie Dam, było więc zwyczajnymwypadkiem, który zbiegł się z lękami Jamiego. A jednak to wydarzeniewciąż nie daje mi spokoju. Może chodzi o to, jak to zwierzę zwisałobezwładnie w moich rękach. Niczym martwe dziecko.
– Rachel?
– Przepraszam. Skupiłam się na drodze.
– Wszystko w porządku, kochanie?
– Tak. Szukam miejsca do zaparkowania. Lepiej się już rozłączę.
Żegna się ze mną, dodaje: „Pogadamy później na Skypie”, i kończyrozmowę. Rozglądam się po ulicach za miejscem. Nie trwa to długo.Nietrudno tu znaleźć miejsce parkingowe. St Just w Penwith, położone nauboczu, regularnie smagane wichrem, „ostatnie miasto w Anglii”, to teżjedno z ostatnich miejsc, gdzie mówi się po kornwalijsku; w najlepszedni wydaje się puste i melancholijne, pozbawione swoich kopalń i górników, ale nie wspomnień. To również najbliższe miasto ze sklepem, doktórego muszę pójść, najbliższe z Carnhallow, i muszę udać się tamnatychmiast.
Otwieram drzwi samochodu i czuję nieuniknioną wilgoć wiszącą w powietrzu. Pewnie zaraz zacznie siąpić. Ten specyficzny, drobnykornwalijski deszcz to po trochu mżawka, po trochu mgiełka. Jak w spa,tylko że zimna.
Apteka mieści się przy głównej ulicy, na rogu której stoi średniowiecznykościół. Przy głównym placu widać osiemnastowieczne witryny sklepowe i wielkie wiktoriańskie puby, które zachowały cień zamożnej górniczejprzeszłości, czasów biesiad i grzańca z rumem, tych dni, gdy awanturnicyi udziałowcy opijali odkrycie kolejnej żyły miedzi, gdy podpicinaczelnicy kopalń przyprowadzali tu swoje dziewczyny na dżin z melasą.
Przechodzę przez ulicę i mam dziwne wrażenie, że ktoś mnie obserwuje.Popycham drzwi. Otwierają się przy dźwiękach staromodnej melodyjki.
Dziewczyna za ladą spogląda na mnie. Jest młoda. Bardzo blada.
Powoli obchodzę pełną zapachów aptekę. Dziewczyna wciąż mi sięprzygląda, ale to ciepłe, życzliwe spojrzenie. Z pewnym zaskoczeniemuświadamiam sobie, że jest prawie w moim wieku: spędzam zbyt dużo czasusama albo z Davidem i czasem zapominam, że też jestem młoda, bo co tojest trzydzieści lat.
Piękny tatuaż mandali na jej karku sugeruje, że być może to artystycznadusza, a może lubi muzykę. W Shoreditch zaraz bym się z kimś takimzaprzyjaźniła. Może pracuje tutaj, by na boku móc robić coś twórczego; w każdym razie wygląda na interesującą. Chciałabym do niej podejść,opowiedzieć jakiś dowcip i wspólnie się pośmiać – znaleźć sobieprzyjaciółkę. Tak bym właśnie zrobiła w Londynie.
Ale tutaj wciąż nie udaje mi się znaleźć prawdziwych przyjaciół i nie zabardzo wiem dlaczego. W ostatnich tygodniach i miesiącach coś mniestłumiło – może to Kornwalia albo Carnhallow, a może Kerthenowie. Albochodzi o Jamiego; chłopiec wydaje się wchłaniać moje emocje, choć ledwiesię do siebie odzywamy.
Na półkach nie ma tego, czego szukam. Będę musiała wziąć się w garść i zacząć rozmowę. Z lekko ściśniętym gardłem podchodzę do lady.
– Macie może jakieś… eee… testy ciążowe?
Dziewczyna patrzy na mnie. Może w moim głosie wyczuwa, jakie to dla mnieważne. Ciąża to dla mnie ucieczka od zmartwień i narastającego poczuciabezsensu: zostanę mamą i poznam inne młode mamy. Będę miała jakąśprawdziwą rolę, prawdziwe zadanie i dam coś niezwykłego Davidowi i Jamiemu. Zapomnę o moich obawach. I uszczęśliwię męża: wiem, że Davidbardzo by chciał, żebym zaszła w ciążę.
Pięć dni spóźnia mi się okres. Uświadomiłam to sobie dziś rano,wpatrując się, zdezorientowana i pełna nadziei, w kalendarzyk.
Dziewczyna marszczy brwi.
– Nie ma ich na regałach?
– Nie mogę znaleźć.
– No cóż. Nie wiem, czy jakieś nam zostały. Zaraz sprawdzę. – Znika.
Rozglądam się i widzę na ścianie plakat reklamujący jakiś lek dladzieci. Widnieje na nim zdjęcie matki z dzieckiem jak aniołek,niesamowicie ślicznym, doskonałym. Matka uśmiecha się promiennie niczymwierni w Dniu Sądu. Albowiem Dziecię nam się narodziło[2].
– Proszę – mówi ekspedientka. – Znalazłam kilka na zapleczu,najwyraźniej zapomniałam wyłożyć je na półki. Przepraszam!
Te słowa wyrywają mnie z rozmarzenia.
– Dziękuję. Świetnie. Mogę prosić dwa?
Dziewczyna się