mało efektownie – maszyna, która miała dolecieć do Pięciu Stawów Polskich, ostatecznie przysiadła na Równi Krupowej, pokonana przez pogodę.
– Polecieliśmy na Kazalnicę po rannego, na miejscu Mietek Ziach wykonał standard, czyli desantował się w rejonie szczytu, zjechał sto dziesięć metrów na linie, zapakował taternika w nosze, wciągnęliśmy obu na górę i wróciliśmy do Zakopanego.
Wszystko poszło zgodnie z planem i pewnie nikt nie wracałby do tej akcji, gdyby nie historia, która wydarzyła się kilka dni później, gdy władze miasta poprosiły TOPR o pomoc w przeniesieniu ponadtrzystukilogramowego bloku skalnego na pomnik Stanisława Marusarza. Ratownicy zgodzili się wykonać zadanie. Zabrali ze sobą ten sam zestaw Grammingera, którym, jak już wiemy, parę dni wcześniej ratowali taternika.
– Zamarliśmy, kiedy w trakcie podnoszenia głazu karabinek zrobił niewybredne fruuu, rozdziawiając paszczę. Otworzył się z taką łatwością, jakby był z plasteliny. Wtedy zapaliły nam się wszystkie kontrolki i to był moment, w którym uznaliśmy, że kupowanie dziwnego sprzętu przez dziwnych ludzi to zwykłe przestępstwo. Zaczęliśmy więc boje o normalność, czyli o to, żebyśmy sami mogli decydować o naszym wyposażeniu. Walka trwała kilka lat i sięgała wielu ministerstw, w końcu jednak w 1987 roku przyszła zgoda. Wtedy Paweł Zadarnowski natychmiast odpalił swojego „ogórka”, czyli transportowego volkswagena, i z Piotrkiem Malinowskim ruszyli do fabryki Salewa w Niemczech, gdzie zrobili zakupy jak się patrzy.
– Poważnych rzeczy nie da się robić na niepoważnym sprzęcie – przyznaje Krzysztof Długopolski i dodaje, że w TOPR-ze nie ma miejsca na improwizację czy partyzantkę. – Oczywiście my sami, prywatnie, podczas wspinaczek i treningów czasami balansowaliśmy na granicy, kupując na użytek własny karabinki i przyrządy robione przez tak zwanego Kazia „Mordercę”. To był gość z Kielc, który chałupniczo klepał taki sprzęt. Nie miał przy tym, rzecz jasna, żadnych certyfikatów, w żaden sposób tego sprzętu nie sprawdzał, można więc założyć, że był co najmniej wysoce niepewny. Ale, co ciekawe, to nie jego „rękodzieło” stało się przyczyną szokującej ksywki. Facet był taternikiem i ostro się wspinał, w każdym razie i jego wyczyny, i jego sprzęt znane były w środowisku wspinaczy. Nie znam przypadku, żeby ktoś przez Kazia zginął. Znam za to wiele osób, które dzięki Kaziowi osiągnęły niejeden szczyt. W czasach komuny profesjonalny sprzęt można było kupić wyłącznie za dewizy, i to za tak niewyobrażalne sumy, że wybór był prosty – albo Kaziu, albo nic, dlatego ci, którzy kochali góry, kochali też Kazia. Oczywiście jego wyroby nigdy oficjalnie nie były używane w TOPR-ze, ale wychowało się na nich całe pokolenie ratowników. A zatem cześć i chwała Kaziowi Mordercy!
– Za moich czasów ratownik ochotnik dostawał od Pogotowia: czerwony sweter i czerwoną czapeczkę na głowę. I tyle. Kropka – wspomina Jerzy Maciata. – Resztę samemu trzeba było sobie zorganizować. Mama więc plotła z wełny rękawiczki, a mój brat Jędrek szył dla nas portki ortalionowe na wyprawy, o ile załatwił materiał! Sami też robiliśmy sobie uprzęże! Teraz to jest nie do pomyślenia, ale kiedyś sprawa była prosta: albo masz czym ratować, albo nie ratujesz wcale. Profesjonalny sprzęt dostawali wyłącznie ratownicy zawodowi, reszta pracowała na tym, co miała. Obrabialiśmy zatem na tokarce aluminiowe krążki, tworząc własne rolki „Petzla” z gustowną obudową z blachy mosiężnej, a wieczorami bez wstydu łapaliśmy za igłę i dratwę, by ręcznie szyć uprzęże. Test wytrzymałościowy rzeczonych szelek polegał na tym, że po włożeniu ich na zad dwóch wyrośniętych kolegów wieszało się na nich, szarpiąc wściekle, z nadzieją, że co ma puścić, puści teraz, obnażając słabe punkty konstrukcji. To były czasy, w których powiedzenie „ryzyk-fizyk” zdawało się mottem wszelkiego działania.
Weźmy nasze pierwsze toprowskie skutery – ruskie burany. Jezu, ile było z nimi roboty! Notorycznie chodziliśmy cali ufajdani, bo to cholerstwo ciągle się psuło. Wiecznie trzeba było przy nich majstrować i człowiek na okrągło śmierdział benzyną. Mieliśmy tu, na zapleczu, prawdziwy warsztat samochodowy, który hulał pełną parą. Kombinowaliśmy, wycinaliśmy coś z blach, przerabialiśmy zaczepy, klęliśmy przy tym na czym świat stoi, ale robiliśmy koło tego, bo to była nowość. Jak jechałeś takim buranem z akią, to było coś! To nic, że te akie non stop się wyczepiały, pokrucyfiksowało się trochę, przerobiło to i owo i jakoś to było. Dziś słucha się tego jak opowieści z epoki kamienia łupanego, dziś każda rzecz musi mieć certyfikat, atest, musi być sprawdzona i bezpieczna. Wtedy mieliśmy ratować ludzi, tyle że nikt się nie interesował, jak i czym to zrobimy.
Gdy opadła żelazna kurtyna, TOPR ruszył z kopyta, oczywiście w stronę Zachodu. Ratownicy, nie mając punktów odniesienia, spodziewali się, że między nimi a kolegami z innych gór świata będzie przepaść, tymczasem okazało się, że nie jest źle. Owszem, Zachód zachwycał ogromem wyposażenia i, z naszej perspektywy, kosmicznie nowatorskim sprzętem, za to umiejętnościami to my wprawialiśmy Zachód w zdumienie.
– W 1992 roku wyjechaliśmy na szkolenie do Austrii – wspomina Blacha. – Pełni nadziei i ciekawości świata ruszyliśmy w trasę… karetką! Fiatem kombi, z przyciemnianymi szybami. Byliśmy strasznie podekscytowani! Czegoż to myśmy się tam nie spodziewali?! Czegoż to nie oczekiwali! I co? I nic! Niczego się tam nie nauczyliśmy, bo Austriacy byli zwyczajnie gorsi od nas. Oczywiście, ich organizacja pracy oraz rozmach działania robiły wrażenie, podobnie jak przygotowane ćwiczenia, ale nie pokazali niczego, czego my byśmy nie robili. Co więcej, mając łatwy dostęp do nowoczesnego sprzętu, wcale z niego nie korzystali! Na przykład wciąż pracowali na węzłach wspinaczkowych zwanych prusikami, podczas gdy my mieliśmy już przyrządy zaciskowe typu „małpa”. A mieliśmy je po tym, jak w 1982 roku przyjechali do nas francuscy ratownicy jaskiniowi i przez dwa tygodnie szkolili nas w tatrzańskich jaskiniach, ucząc najważniejszych jaskiniowych technik ratowniczych. Przekazali nam wtedy mnóstwo wiedzy z różnych dziedzin ratownictwa górskiego, a my porządnie odrobiliśmy lekcję, adaptując wiele z tych technik do naszych warunków. Kiedy więc na tym szkoleniu w Austrii pokazaliśmy, co umiemy, to szczęki wszystkim opadły. Inna rzecz, że Austriacy nie bardzo się tym przejęli, bo ich podejście do ratownictwa jest, delikatnie rzecz ujmując, dziwne. Szczycili się na przykład tym, że w stowarzyszeniu nie ma ratowników zawodowych. Że, hołdując starym zasadom, utrzymują strukturę opartą wyłącznie na ratownikach ochotnikach, co dla nas jest zwyczajnym dziwactwem. Żadna firma bowiem, a już na pewno ratownictwo, nie będzie się rozwijać, mając wyłącznie ludzi z doskoku.
TOPR nigdy nie zamierzał stać w miejscu, choć ograniczenia sprzętowe nie zawsze pozwalały rozwinąć skrzydła. Czterdzieści lat temu nacisk na szkolenia i poziom tych szkoleń pozostawiały wiele do życzenia, głównie z powodu braku odpowiednich narzędzi. W ratownictwie zachodzi ścisła korelacja pomiędzy tym, co się umie, a tym, co się ma. Teoria musi znaleźć pokrycie w praktyce, bo samym gadaniem jeszcze nikt nikogo nie uratował, szkolenia muszą odbywać się w terenie, w terenie zaś musi być sprzęt. Dlatego gdy opadła żelazna kurtyna i TOPR zaczął mieć dostęp do nowoczesnego wyposażenia, natychmiast stał się jedną z najlepszych służb ratowniczych.
– Zmieniał się sprzęt, ale też zmieniało się nasze podejście do ratownictwa – przyznaje Andrzej Maciata. – Z grupy narwanych ochotników, z takiego trochę pospolitego ruszenia, staliśmy się absolutnymi zawodowcami, absolutnymi profesjonalistami. I tu nie chodzi o same umiejętności ratowania, ale także o nasze podejście do tego. Na początku mojej kariery, a było to czterdzieści lat temu, gdy działałem jako ochotnik, wszystko odbywało się na zasadzie: „Eee, co się przejmujesz! Damy radę! Jakoś to będzie. Nie ma się co szkolić”. Trochę jak w tym przewrotnym powiedzeniu: „Gorzej było, a chwalili”. Teraz do TOPR-u wstępują zawodowcy, ludzie, którzy szkolą się na własną rękę,