Beata Sabała-Zielińska

TOPR. Żeby inni mogli przeżyć


Скачать книгу

wszystkie numery TOPR-u zazwyczaj obsługuje jeden człowiek. To oznacza, że nawet jeśli ktoś nie dzwoni na numer alarmowy, tylko na tak zwany normalny, w nadziei, że w ten sposób nie będzie przeszkadzał, to i tak blokuje linię, ponieważ zajmuje „telefonistę”.

      W TOPR-ze jest ścisły podział ról, każdy wie, co ma robić i co do niego należy. Telefonista jest od łączności ze zgłaszającym wypadek, a kierownik dyżuru organizuje wyprawę, zbierając ludzi i podejmując decyzję, jak ma przebiegać akcja. Wszystkie te czynności odbywają się w dyżurce, która w momencie przyjęcia zgłoszenia staje się centrum dowodzenia. Wtedy to małe pomieszczenie z dźwiękoszczelną szybą, zza której można obserwować całe „zamieszanie”, wygląda jak plan filmowy amerykańskiego thrillera. Dzieje się tam jednocześnie tak dużo rzeczy, że niezorientowany w sytuacji człowiek ma wrażenie, iż nastąpiła jakaś eksplozja emocji: dźwięków, głosów, krótkich komend i szybkich na nie reakcji. Rzeczywistość zdaje się rozwarstwiać. W jednej z warstw obdzwaniani są ratownicy, których wzywa się na wyprawę, w innej trwają rozmowy z ekipą, która już zbiera się do akcji, w kolejnej – kontroluje się sytuację, z często pozostającym na linii poszkodowanym lub świadkiem zdarzenia, trwają także rozmowy przez radiotelefon ze śmigłowcem, który wzbija się w powietrze. Każdy niepotrzebny komentarz, każda niepotrzebna w dyżurce osoba są źle widziane, organizacja wyprawy jest bowiem naradą wojenną, alertem najwyższego stopnia, który wymaga maksymalnego skupienia.

      Bywa, i to wcale nierzadko, że na to nakłada się kolejne wezwanie, a więc konieczność organizacji następnej wyprawy, po chwili jeszcze jednej i jeszcze jednej, a może nawet dwóch – to obraz dyżuru w szczycie sezonu, w którym kilka akcji i wypraw prowadzonych jest jednocześnie. Jeśli nasza wyobraźnia ogarnie to wszystko – witamy w TOPR-ze.

      Cztery wezwania w ciągu trzech minut – taki swoisty rekord „pobił” na swoim dyżurze kierownik Andrzej Maciata.

      – To był jeden z najtrudniejszych dni, jakie przeżyłem w Pogotowiu. Była zima, koniec roku. Przez cały dzień nie działo się nic. Cisza, spokój, nuda. I nagle telefon. Lawina! Spod progu Zmarzłego Stawu spadł chłopak z deską śnieżną. Żyje, ale ma poważny uraz miednicy, sprawa pilna. Kilka sekund później znowu telefon: na drodze wspinaczkowej Wesołej Zabawy wisi niespecjalnie wesoły wspinacz, który spadł z pierwszego wyciągu, trzeba go stamtąd szybko zdjąć. Nie zdążyłem złapać oddechu, gdy nadeszło kolejne zgłoszenie: poślizgnięcie i upadek z wysokości. A na deser telefon numer cztery: lawina pod Świstówką, z dwiema zasypanymi osobami!

      I teraz tak. Po pierwszym telefonie wysłałem śmigłowiec po tego chłopaka nad Zmarzły Staw. Kiedy Sokół był w powietrzu, nadeszła wiadomość o lawinie, brałem więc pod uwagę zawrócenie go do tego wypadku, okazało się jednak, że śmigłowiec wypada z gry, ponieważ w górach potwornie wieje. Nie jest w stanie dolecieć w żadne miejsce, a nawet wylądować obok centrali TOPR-u, więc od piętnastu minut krąży nad polaną, nie mogąc przysiąść, tak nim rzuca. My tymczasem na gwałt musimy zorganizować cztery wyprawy. Wzywam chłopaków z domów, wysyłam po nich samochody, jednocześnie decydując, kto gdzie idzie i w jakiej kolejności. Było jak w ulu, a ja jako kierownik dyżuru musiałem nad tym panować. Mając ograniczoną liczbę ludzi i środków, musisz zdecydować o kolejności działań. Zarządzić tym, co masz. Wtedy trzeba dokonać czegoś w rodzaju triażu, czyli sklasyfikować wypadki w zależności od zagrożenia życia rannych. Jeśli więc mamy gościa ze złamaną nogą i gościa, który spadł ze ściany, to w pierwszej kolejności wyślę ratowników do wspinacza, bo prawdopodobieństwo śmiertelnych urazów po takim upadku jest dużo większe niż ewentualne powikłania po złamaniu nogi. Sytuację jednak cały czas trzeba analizować i w razie konieczności dokonywać korekty decyzji. Dlatego jeżeli zaczyna się bardzo duży ruch turystyczny, kierownik dyżuru zazwyczaj wcześniej wysyła zapytanie do ratowników o tak zwaną gotowość. Dzisiaj na przykład mamy duże prawdopodobieństwo jakiegoś poważnego wypadku, bo Zakopane jest nabite ludźmi, właśnie wyszło słońce, tyle że w górach po nocnych przymrozkach jest lód! Przewidując, że ktoś skądś spadnie, zaraz po objęciu dyżuru zapytałem, w jakim stanie jest śmigłowiec (wiedziałem bowiem, że miał drobną usterkę), policzyłem też dokładnie, jaki mam stan ludzi na już. Dziś na szczęście na dyżurze jest sporo ratowników, bo aż ośmiu, plus ja, plus zespoły w schroniskach, plus trzech dyżurujących na śmigłowcu, i to są ludzie do wyjścia od zaraz. Zresztą wyszli, bo właśnie prowadzimy dwie akcje. Dwie złamane nogi – jedna na Kasprowym Wierchu, druga na Przysłopie Miętusim. Na szczęście w obydwa te miejsca ratownicy spokojnie mogą dojechać kolejką i samochodem, gdybym jednak miał w zanadrzu, załóżmy, tylko trzech ratowników, już wysyłałbym do kolegów esemesy z prośbą o zgłaszanie gotowości. Gotowość to rodzaj dyżuru pod telefonem, więc każdy, kto ją potwierdza, ma spakowany plecak i zaraz po wezwaniu rusza do centrali.

      Wezwania na akcję są dwojakie. Albo wysyła się esemes z hasłem „ratownicy potrzebni od razu”, albo „ratownicy potrzebni do ewentualnej akcji”. Jeśli toprowcy dostają wersję A, od razu ruszają do centrali. Wersja B oznacza, że czekamy na wezwanie, które wcale nie musi nastąpić. Może też zdarzyć się sytuacja, że mimo ściągnięcia ratowników z domów wciąż jest ich za mało do obstawienia wszystkich prowadzonych wypraw, wtedy lżej ranni po prostu są zmuszeni czekać w kolejce. I takie historie bywały.

      – Kiedyś pewna turystka ze skręconą kostką czekała na pomoc dwie godziny – przyznaje Maciata. – Mieliśmy tak dużo innych, znacznie poważniejszych wypadków, że nie byliśmy w stanie szybciej wysłać do niej ratowników. Bidulka nie mogła zejść z Grzybowca, ale rozumiała naszą sytuację i nie miała pretensji. Na szczęście takie rzeczy zdarzają się bardzo rzadko, znacznie częściej bijemy rekordy szybkości, oczywiście jeśli w akcjach bierze udział śmigłowiec. Niektóre nasze wyniki mogą szokować: dziesięć minut od zgłoszenia do odstawienia rannego do szpitala naprawdę robi wrażenie.

      – Nigdzie nie ma zapisanych czy też ustalonych norm, w ile minut mamy być gotowi do akcji, ale robimy wszystko, by ruszyć jak najszybciej – mówi Henryk Florkowski. – W związku z tym nie raz zapominaliśmy o pozostawionych na gazie garnkach, stawiając do pionu strażaków, gdy włączał się alarm przeciwpożarowy. Niejeden garnek trzeba było wyrzucić i z niejednego alarmu się wytłumaczyć, bo jakoś tak mamy, że nie selekcjonujemy wypadków na lżejsze i trudniejsze, a co za tym idzie, na ważniejsze i mniej ważne. Jak jest wezwanie, to lecimy, i to dosłownie. Inna rzecz, że trzeba to robić rozsądnie, to znaczy sprawdzić to, co musi być sprawdzone, i zabrać to, co musi być zabrane.

      Zbawienne „śmigło” ciągnie jednak za sobą smugę cienia. Ledwo bowiem Sokół zakręci łopatami, ledwo ryknie w przestworzach, w dyżurce TOPR-u natychmiast rozdzwaniają się kolejne telefony, tym razem od dziennikarzy. Niestety, trzeba odebrać również te, by ostatecznie rzucić słuchawką, gdy namolny gryzipiórek nie daje za wygraną.

♦ ♦ ♦

      – Nie lubimy głupich mediów! A głupie media to te, które nie wiedzą, o co pytać, i bezczelnie zawracają głowę – mówi otwarcie Andrzej Blacha. – To jest niekończąca się historia, bo jak jedni się podszkolą, to przychodzą następni, znowu zieloni, i tak miotamy się w chocholim tańcu. Pamiętam, jak kiedyś wpadł do nas taki żółtodziób. Byłem akurat kierownikiem dyżuru i organizowałem wyprawę po ciała turystów zasypanych w Pięciu Stawach w lawinie. Nie mogliśmy ich odnaleźć. Codziennie grupa ratowników wychodziła przeszukiwać teren, akcje były więc żmudne i przykre. Tego dnia miała iść kolejna grupa, zbieram więc ludzi, robię plan, gdzie kto leci i jaki teren przeszuka, gdy nagle widzę przez okno, że w naszą stronę dystyngowanym krokiem zmierza dziennikarz odwalony jak stróż w Boże Ciało. Dzierży mikrofon niczym kopię i z bojowym nastawieniem wpada do