do poświęceń – mówi Maciej Latasz. – W górach jest zdecydowanie większa solidarność. Ludzie potrafią się zatrzymać, zapytać, czy nie potrzebujesz pomocy. I potrafią udzielić ci tej pomocy lub zadzwonić po nią i zostać przy tobie, czekając na jej nadejście. Po prostu troszczą się o słabszego, nawet jeśli jest zupełnie obcą osobą. Ta solidarność jest namacalna, a przecież zapewne są to ci sami ludzie, którzy w mieście niechętnie zajmą się potrzebującym. Dlatego mówimy, że góry uczłowieczają, bo sprawiają, że ludzie zmieniają swoje zachowanie – stają się lepsi.
– Tu czujemy, że nasz wybór i nasza postawa mogą zdecydować o czyimś życiu lub śmierci – kontynuuje Maciata. – O ile w mieście łatwo nam włączyć tryb „ktoś inny to za mnie załatwi”, o tyle zostawienie rannego na szlaku to skaza na całe życie. My, w przeciwieństwie do mediów, które sprzedają głównie głupie i nieprzemyślane zachowania turystów, widzimy tę drugą stronę medalu i w wielu przypadkach jesteśmy prawdziwie zbudowani. Pamiętam chłopaka, który znosił z Krzyżnego dziewczynę na plecach. Zupełnie obcą mu osobę. Zobaczył, że jest osłabiona, wymiotuje i jest z nią naprawdę źle. Zadzwonił do nas z prośbą o pomoc, ale jej nie zostawił. Zrezygnował z własnych planów wycieczkowych, wziął ją na grzbiet i wyszedł nam naprzeciw. Albo pan, który podszedł do „odpoczywającego” na szlaku mężczyzny, bo coś go zaniepokoiło. Mimo zapewnień osłabionego, że nic mu nie jest, turysta nas wezwał, widział, że mężczyzna bełkocze. Jego zainteresowanie uratowało temu człowiekowi życie. Miał wylew.
Niedawno grupa turystów, narażając własne życie, przeprowadziła spektakularną akcję ratowania człowieka, który spadł ze Zmarzłych Czub. Było sierpniowe popołudnie, gdy do centrali TOPR-u przyszło zgłoszenie, że na niewielkiej półce skalnej tuż nad przepaścią leży nieprzytomny mężczyzna. Świadkowie zdarzenia uznali, że sytuacja jest na tyle dramatyczna, że muszą do niego zejść, by uchronić go przed upadkiem w otchłań. Ratownicy, znając teren, odradzali im tego typu działania, turyści jednak nie odpuścili. Kiedy więc nad Zmarzłe Czuby nadleciał toprowski Sokół, oczom ratowników ukazał się mrożący krew w żyłach, ale jednocześnie wzruszający widok ludzkiego łańcucha, na którego końcu wisiał ranny. Turyści, trzymając za ręce jeden drugiego, opuścili się do poszkodowanego i zabezpieczali go przed upadkiem w przepaść. Niewątpliwie uratowali mu życie, bo rannego od zsunięcia się w otchłań faktycznie dzieliły centymetry. Mężczyzna był w bardzo ciężkim stanie. Wyciągnięcie go z tego terenu okazało się ogromnym wyzwaniem. Miał niekontrolowane wymioty, zachłystywał się, zabezpieczenie go w pionowej ścianie graniczyło z cudem. Na miejsce musiał dolecieć lekarz, żeby rannego zaintubować i odpowiednio przygotować do transportu. Śmigłowiec z rannym od razu poleciał do Krakowa, dzięki czemu mężczyzna szybko trafił na stół operacyjny. Miał krwiaka mózgu. Przeżył! Dzięki odwadze innych.
Taka odwaga potrafi zmieniać świat, a czasem nawet odmienić lub przypieczętować jego losy. I to dosłownie. Mało kto wie, że właśnie w Tatrach pewnego czerwcowego dnia 1914 roku empatia jednego człowieka doprowadziła do zmiany porządku na Ziemi. W tym wypadku niestety, zdecydowanie niestety, ale jak mówi stare powiedzenie: „Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi”, a zatem…
Jest czerwcowy poranek 1914 roku. Znany nam już Stanisław Gąsienica-Byrcyn, świetny przewodnik i ratownik TOPR-u, prowadzi w Tatry wycieczkę gimnazjalistów z Nowego Sącza. Marszruta zakłada przejście przez Zawrat do Pięciu Stawów, a potem dojście do Morskiego Oka. Warunki w górach są jednak fatalne. Wysoko w Tatrach wciąż trzyma zima, szlaki są zasypane i oblodzone, Byrcyn zmienia więc plany, kierując grupę na południowy trawers Świnicy. Na przełęczy zarządza wyczekiwany odpoczynek, lecz, co okaże się za moment, nie wszystkim przyjdzie złapać oddech. Ledwo grupa wpada w błogi letarg, gdy od Zawratu daje się słyszeć wołanie o pomoc. Toprowiec natychmiast staje w gotowości, a kierownik wycieczki, Florian Wiliński, decyduje się zwolnić go na chwilę z obowiązków przewodnika, by mógł pełnić ratowniczą powinność. Rusza więc na pomoc w honorowej asyście uczestniczącego w wycieczce aptekarza, magistra Bączkowskiego, oraz kilku rosłych chłopców, potrzebnych do ewentualnej ewakuacji ratowanych. Pół godziny później ekipa wraca, cała i zdrowa, prowadząc dwóch przemoczonych, przemarzniętych, ale ocalonych turystów. A właściwie spacerowiczów, bo jak wspomina Wiliński: „Nie mieli ze sobą nawet najlichszego ekwipunku wycieczkowego, nawet torby czy plecaka ani choćby kawałka chleba”.
„Malinowski, poseł do Dumy”, przedstawił się pierwszy z uratowanych, wylewnie dziękując za pomoc, podczas gdy drugi mruknął tylko „Uljanow”, patrząc spode łba na swoich wybawców.
Panowie, jak się okazało, wpadli w oblodzoną skalną grzędę Zawratu, w której, gdyby nie pomoc, niechybnie by zginęli. Wiliński mówi wprost: „O wyjściu o własnych siłach nie mogło być mowy, nic innego nie mogli uczynić, tylko stać cierpliwie, a lodowata woda ze zwisającego nad nimi topniejącego lodu ściekała na nich. Nietrudno odgadnąć, jaki byłby ich los, gdyby zostali w tym położeniu choćby przez jedną noc, gdyż wówczas w nocy panował jeszcze mróz. Wyciągnięcie ich na linach z tej czeluści było nadzwyczajnym, szczęśliwym przypadkiem, w tych czasach bowiem w Tatrach, w początku czerwca żywego ducha, jak się to mówi, nie spotykało się!”20.
– W ten sposób mój ojciec osobiście przyczynił się do rozwoju komunizmu! – przyznaje Kazimierz Gąsienica-Byrcyn, dodając pół żartem, pół serio, że to był chyba jedyny przypadek w historii TOPR-u, kiedy ratownik miał poważne wątpliwości, czy aby dobrze zrobił, udzielając pomocy. – „Kiebyk wiedział, że to Lenin, to by były inne losy Europy!”, mawiał ojciec z uśmiechem, dodając, że „jeszcze mu skurwisyn za dwie dniówki winien!”21.
„Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”, mówi Talmud, i gdyby słowo „ratuje” zamienić na „zmienia”, trudno byłoby o lepszą ilustrację tej mądrości.
W każdym razie bez zainteresowania i empatii ani rusz, ale ważne miejsce w obecnym zestawie pierwszej pomocy ma… telefon komórkowy. Fakt, że nigdzie się bez niego nie ruszamy, sprawia, że stał się on kolejnym ważnym elementem w rozwoju ratownictwa.
– Dawniej w centrali TOPR-u był jeden telefon i jeden radiotelefon. Informacje o wypadkach przeważnie docierały drogą radiową, ze schronisk, bo tam zazwyczaj trafiał świadek zdarzenia, wszystko więc trwało strasznie długo – wspomina Tomasz Wojciechowski. – Teraz wręcz przeciwnie, mamy informacje na bieżąco. Bywa, że lawina jeszcze nie wyhamowała, a my już wiemy, że coś się dzieje. Dzięki temu niemal jednocześnie z dotarciem informacji uruchamiany jest śmigłowiec i jeśli warunki na to pozwalają, w ciągu tak zwanej złotej godziny poszkodowany ma szansę znaleźć się w szpitalu. I to jest największy plus telefonów komórkowych. Ale i przekleństwo, bo często jesteśmy wzywani do zdarzeń, gdzie mogłoby się obyć bez nas.
Reakcja ratownika dyżurnego na wezwanie i podejmowane przez niego kroki zależą od tego, w jakim stanie jest człowiek wzywający pomocy, w jakim jest terenie, jakie są tam warunki i jakie są prognozy pogody. Ratownik telefonista musi ocenić wszystkie te elementy i na ich podstawie podjąć decyzję, co robić dalej, to bardzo ważna rola.
– Zawsze powtarzam, że „telefonista” może łatwo trafić na pierwsze strony gazet, bo na tym stanowisku nietrudno o pomyłkę – przyznaje Wojciechowski. – Odbieramy masę zgłoszeń, ważnych i nieważnych, irytujących, kłopotliwych i natarczywych. Ludzie dzwonią do nas w przeróżnych sytuacjach i z różnymi sprawami, a my wszystko musimy przefiltrować, przeanalizować, zachowując przy tym maksymalną czujność. „Telefonista” ocenia sytuację i decyduje, czy uruchomić całą machinę ratowniczą,