miał niestety słabe punkty: w miejscach łączenia lin powstawały zgrubienia, które podczas ocierania się o skały zahaczały o wyłomy skalne. I tu właśnie tak się stało, a wspomniany już brak łączności o mało nie doprowadził do tragedii. Lina zaklinowała się, ale my, będąc na górnym stanowisku, nie mieliśmy o tym pojęcia. Nie widzieliśmy tego, nie słyszeliśmy też kolegi z dołu, więc ciągle go opuszczaliśmy, nie mając świadomości, że zwoje liny kłębią mu się nad głową powyżej zaklinowanej złączki. Gdyby ta nagle odskoczyła, ratownik spadłby w sposób niekontrolowany, co mogłoby skończyć się jego śmiercią. Sytuację należało natychmiast opanować, czyli odbić linę z wyłomu skalnego tak, by jej nie uszkodzić. Wszyscy byliśmy w pełni świadomi wysokiego ryzyka, ale musieliśmy wykonać zadanie. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.
Ta sytuacja pokazała jednak, że długie zjazdy bez możliwości porozumienia się między ratownikami to misja samobójcza. Toprowcy wpadli więc na pomysł, by wysyłać w rejon działań obserwatora, czyli ratownika, który będzie przyglądał się akcji z pewnej odległości i w razie zagrożenia krzyczał, dając w ten sposób znać, że dzieje się coś złego. Koncept, teoretycznie dobry, w praktyce nie wypalił. Ratownik nie zawsze wszystko widział, a darcie się wniebogłosy nie zawsze docierało tam, gdzie trzeba.
Z ulgą, radością i podnieceniem powitano więc w 1971 roku pierwsze radiotelefony skonstruowane przez warszawskiego inżyniera Wojciecha Nietykszę, którego wynalazek stał się kolejnym milowym krokiem w ratownictwie. Dzięki radiotelefonom można było nieść pomoc nie tylko bezpieczniej, ale i odważniej. Ratownicy sięgali głosem, gdzie wzrok nie sięgał, przekazując sobie niezbędne informacje. Toprowcy to cudo techniki nazwali Klimkami, na cześć słynnego Klimka Bachledy, i nie rozstawali się z nimi przez całe lata. Owszem, były one ciężkie i nieporęczne, ale do dziś nikt złego słowa o nich nie powie. Gwoli ścisłości radiotelefony „bazowe” w schroniskach nazywano z kolei Wawą, na część Wawrzyńca Żuławskiego18.
Wspomniana akcja na Kazalnicy trwała półtora dnia! Między innymi dlatego, że nocą przerwano działania, bo nie było nic widać. Mówimy przecież o czasach pochodni, zatem konia z rzędem temu, kto odważyłby się wspinać po pionowej ścianie przy rachitycznym ich blasku. O czołówkach nikt wtedy jeszcze nie marzył, brakowało też porządnych latarek, w związku z tym akcje taternickie po zapadnięciu zmroku po prostu wstrzymywano. Owszem, ratownicy podchodzili możliwie najbliżej miejsca wypadku, zakładali nawet stanowiska i poręczówki, nie mówiąc o podtrzymywaniu na duchu poszkodowanych, ale ze zjazdem lub wspinaczką do nich czekali do świtu. Kiedy zatem w Tatrach nastała jasność, czyli gdy ratownicy dostali kolejny wynalazek w postaci stałej mocnej wiązki świetlnej, znowu ruszyli do przodu.
Pierwsze czołówki dotarły do TOPR-u w latach siedemdziesiątych, tyle że niewiele miały wspólnego ze sprzętem, który teraz mamy w sklepach.
– Były zwyczajnie do dupy – nie owija w bawełnę Andrzej Blacha, zwracając uwagę na najistotniejszą rzecz, która je dyskwalifikowała: – Baterie! Błyskawicznie się wyczerpywały, a że w tamtych czasach (mowa o latach osiemdziesiątych) kosztowały majątek, zamykano je w szafie wyprawowej i… reglamentowano jako towar szczególnie cenny. Jaka więc mogła być użyteczność sprzętu na baterie? Zerowa! Dziś brzmi to tak niewiarygodnie, że aż absurdalnie, a jednak właśnie z tego powodu do końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku używaliśmy pochodni! Do niedawna więc niewiele widzieliśmy, nie mówiąc już o tym, że notorycznie mieliśmy przepalone ubrania. Wystarczył lekki podmuch wiatru, by tryskały w powietrze kaskady iskier i smoły. Trzeba było mieć oczy dookoła głowy, żeby nie podpalić kolegów lub samemu nie stać się żywą pochodnią. Kiedy więc pojawiły się naprawdę dobre, mocne czołówki, odetchnęliśmy z ulgą. Nie mówiąc już o tym, że świat nam się rozjaśnił, choć nie od razu.
Pamiętam, jak chodziliśmy z latarkami monterskimi, taszcząc na plecach specjalne skrzyneczki. Patent był dość ciekawy i polegał na tym, że do zwykłej latarki podłączało się kabelek, który prowadził do żarówki w czołówce. Jeśli z jakichś powodów kabelek się wysunął, wyłączając czołówkę, automatycznie włączała się latarka. To było całkiem dobre rozwiązanie, wymyślone przez jakąś polską firmę z Częstochowy, ale nijak miało się do czołówek francuskiej firmy Petzl. Dopiero one wprawiały nas w szczery zachwyt, zwłaszcza że można było przebierać w różnych modelach: na diody, na żarówki, na żarówki i diody, wodoodporne. Cuda-cudeńka, dzięki którym zobaczyliśmy, jak wiele można zobaczyć! Dostęp do nich wciąż jednak był mocno ograniczony z powodu bajońskich jak dla nas cen.
– Pamiętam, że w latach dziewięćdziesiątych czołówka Petzla w przeliczeniu na złotówki kosztowała dwadzieścia pięć milionów! Starych złotych, żeby było jasne, ale i tak dla nas to była cena jak za statek kosmiczny – wspomina Sebastian Szadkowski. – W najlepszym czasie lat dziewięćdziesiątych przeciętna pensja wynosiła przecież trzy miliony złotych, zatem jeśli chciało się mieć czołówkę albo coś, co ją przypominało, trzeba było ruszyć głową i samemu coś wykombinować. Moja pierwsza czołówka wobec tego składa się, uwaga, z: mydelniczki, półtorawoltowej żarówki i czteroipółwoltowej baterii!
Dziś na szczęście nie trzeba szukać ratunku w szalonej kreatywności, choć tysiąc trzysta złotych za niektóre modele czołówek wciąż może przyprawiać o zawrót głowy. Odzyskanie wzroku przez ślepca jest jednak bezcenne, a tak pojawienie się ledowego światła odebrali grotołazi.
– Mając tysiąc trzysta lumenów na czole, zaczęliśmy poznawać jaskinie od nowa – mówi Roman Kubin. – Byliśmy w szoku, wchodząc do doskonale znanych nam dziur i odkrywając korytarze, studnie, kominy, o których nie mieliśmy pojęcia, choć przechodziliśmy obok nich latami. Ale tak to już jest, że jak ma się kiepskie światło, to patrzy się przede wszystkim pod nogi, a kiepskie światło dominowało w jaskiniach. Chodziliśmy z lampami karbidowymi19, które owszem, dawały przyjemny dla oka, bardzo plastyczny pomarańczowy blask, tyle że słaby. Nie bardzo jednak było w czym wybierać, człowiek więc cieszył się z tego, co ma, a nawet doszukiwał się dobrych stron. Lampy karbidowe dawały romantyczne światło, poza tym, dzięki zachodzącej w wytwornicy reakcji termicznej pomiędzy wodą a karbidem, grzały wiecznie zmarzniętych grotołazów.
– Mogliśmy wysuszyć skarpetki, rękawiczki i trochę się ogrzać, co w nieprzyjemnym wilgotnym środowisku jest na wagę złota – mówi Sebastian Szadkowski. – W jaskini cały czas jest się przemoczonym i spoconym, a maksymalna temperatura pod ziemią to tylko cztery stopnie Celsjusza. Wystarczy na chwilę stanąć w bezruchu, by przemarznąć do szpiku kości. Przytulenie się do takiej karbidóweczki było więc niezwykle przyjemne. Teraz mamy pakiety chemiczne, specjalne namioty, punkty cieplne, bez żalu zatem pożegnaliśmy karbid, zwłaszcza że okazał się największym złem, jakie ludzie wnieśli do jaskiń. Nie dość, że niemiłosiernie śmierdział, to jeszcze na długie lata potężnie zanieczyścił teren. Zatruł podziemne wody i jeziora, a skamieniałe złogi węglanu wapnia wtopiły się w tatrzańskie skały, tak że TPN całymi latami zdrapywał go ze ścian i sukcesywnie wynosił na powierzchnię. Dlatego używanie karbidu jest teraz całkowicie zabronione.
Wszelkie nowości, w postaci sprzętu lub ubrań, które mimo żelaznej kurtyny jakoś docierały do Polski, były trochę jak łakocie za szybą. Teoretycznie dostępne, praktycznie – nie bardzo. W latach osiemdziesiątych cały import kontrolowała firma Universal, odpowiedzialna za prowadzenie żelaznej polityki zakupowej. Sprowadzało się to do tego, że kontrolowała zakupy, czyli de facto decydowała, nie mając jednocześnie