Cristina Alger

Żona bankiera


Скачать книгу

powitalne dla Matthew i Annabel w Skopii, galerii znanej z promowania szwajcarskich artystów. Jonas ujął Annabel pod rękę i po kolei przedstawiał ją miejscowym kuratorom, właścicielom galerii i artystom. Powiedział jej, że chce, aby poczuła się w mieście osobą równie mile widzianą jak Matthew. Oznajmił, że skoro Matthew jest członkiem jego rodziny, należy do niej również ona, Annabel. Dodał, że jeśli on sam może coś zrobić, żeby poczuła się w Genewie prawie jak w domu, wystarczy, aby go o to poprosiła.

* * *

      Annabel zatelefonowała do Armanda, kierowcy. Napisała kilka słów na serwetce i położyła ją na stoliku w holu; Matthew z pewnością jej tam nie przeoczy. Wszystkie takie liściki, napisane przez Annabel lub przez niego samego, kolekcjonował w specjalnym pudełeczku, które trzymał w swojej szafie na ubrania. Nawet pośpiesznie nagryzmolone na skrawkach pokwitowań ze sklepów, serwetkach czy zapomnianych biletach do kina, które Annabel w poszukiwaniu jakiejkolwiek kartki wydobywała z samego dna torebki. Odkryła ten jego zwyczaj niedługo po ślubie i wciąż uznawała go za bardzo romantyczny. Wiedząc, że jej zapiski zostaną zachowane, starała się pisać wyraźniej. Czasami zostawiała dla Matthew na kartkach małe rysuneczki wiedząc, że oglądając je, będzie się uśmiechał. Na przestrzeni kilku lat wykształciła w sobie talent konstruowania śmiesznych rysunków.

      Dzisiaj jednak nie będzie rysunku. Podpisała karteczkę: „Całusek, A”. Było to mniej czułe niż: „Kocham cię, A”, ale znacznie cieplejsze niż zwykłe „A”. Pomyślała, że dzisiaj Matthew powinien mieć bardzo dobre wytłumaczenie dla spóźnienia. Miała nadzieję, że powodem spóźnienia nie jest Zoe.

      Kiedy otworzyła drzwi, zatrzymała się na progu jak wryta. Stali przed nią dwaj mężczyźni. Jeden z nich trzymał w ręce neseser. Obaj ubrani byli w garnitury i długie płaszcze, obaj mieli ponure miny. Ich policzki były czerwone z zimna. Na ich włosach topniały płatki śniegu.

      – Annabel Werner? – zapytał ten z walizką.

      Nazwisko „Werner” wypowiedział z niemieckim zaśpiewem. Jego ciemne oczy wpatrywały się w Annabel zza szkieł okularów o przezroczystych oprawkach.

      – Tak, o co chodzi? – odpowiedziała Annabel.

      Oparła rękę o framugę, częściowo żeby zablokować mężczyznom drogę do mieszkania, a częściowo po to, żeby się podeprzeć.

      – Przepraszam, że panią niepokoimy.

      Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej odznakę policyjną, którą następnie podsunął jej przed oczy. Jego partner uczynił to samo.

      – Nazywam się Konrad Bloch, reprezentuję policję federalną. A to jest mój partner, Phillip Vogel. Możemy wejść do środka? Chcielibyśmy porozmawiać z panią o pewnej trudnej sprawie.

      Zanim Annabel zdołała zareagować, w torebce zadzwonił jej telefon komórkowy.

      – Muszę odebrać – powiedziała. – Zechcą panowie chwilę poczekać?

      Bloch skinął głową, jednak się nie ruszył. Uważnie ją natomiast obserwował, kiedy wsunęła dłoń do torebki i szukała telefonu.

      To jednak nie dzwonił Matthew.

      – Halo? Tak, już schodzę. Zechce pan chwilę poczekać. – Zakryła dłonią mikrofon. – To mój kierowca. Właśnie wychodziłam. Może przyjdą panowie innym razem?

      – Pani Werner, musimy natychmiast porozmawiać. Sugeruję, żeby odwołała pani kierowcę.

      Kiedy weszli do apartamentu, Annabel gestem zaprosiła mężczyzn, aby usiedli na sofie. Pomyślała, że mogłaby zaproponować im wodę albo kawę, jednak zaraz z tego zrezygnowała; chciała, żeby jak najszybciej sobie poszli. Niebo za oknami było już ciemne. Na zewnętrznych parapetach zalegał śnieg. Droga prowadząca do Cologny będzie zasypana. Tymczasem mężczyźni zdjęli płaszcze. Annabel, nie zdejmując swojego okrycia, przysiadła na skraju sofy. W mieszkaniu było zbyt ciepło, aby przez dłuższy czas pozostawać w futrze, i szybko poczuła na czole pierwsze krople potu.

      Zdrapała paznokciem naskórek na kciuku i zobaczyła, że strużka krwi niszczy jej manikiur. Matthew nienawidził, kiedy zdrapywała takie suche skórki. Mówił, że po ilości krwi na jej palcach zawsze widzi, jak mocno jest zdenerwowana. Zaciskał jej dłonie między swoimi i oglądał je uważnie, krzywiąc się, kiedy dostrzegał zadrapania. Reagował na nie jak na skazy widoczne na bezcennych dziełach sztuki.

      – Pani Werner – zaczął Bloch. – Przykro mi, że muszę przekazać pani tę informację, jednak samolot, którym pani mąż wyleciał dzisiaj z Londynu, nie wylądował w Szwajcarii zgodnie z planem lotu. Jesteśmy przekonani, że rozbił się w Alpach.

      Annabel wbiła w niego puste spojrzenie.

      – Zarządzono poszukiwania w Bauges Mountains, na wschód od Chambery. Pogoda jest obecnie skrajnie niekorzystna, co utrudnia poszukiwania. Jednak na stoku Mount Trélod dostrzeżono obiekt, który jest prawdopodobnie wrakiem samolotu.

      Annabel zmarszczyła czoło. Dopiero teraz zaczęły do niej docierać słowa policjanta.

      – Nie – odezwała się po długiej chwili. Potrząsnęła głową. – Macie jakieś złe informacje. Mój mąż wyjechał dzisiaj w interesach do Zurychu. To jakaś pomyłka.

      – Czy pani mąż nazywa się Matthew S. Werner?

      – Tak.

      – Czy jest pracownikiem Swiss United Bank?

      Za oknem rozległ się dźwięk syreny, przeszywając ciszę. Annabel poczekała, aż ustanie, i dopiero wtedy się odezwała. Wieczne zawodzenie syren w Genewie denerwowało ją. Brzmiały tutaj zupełnie inaczej niż te w Nowym Jorku. Były upiornie przenikliwe i natrętne jak wołanie o pomoc. W niczym nie przypominały niezbyt głośnego dudnienia syren nowojorskich.

      – Tak. Mój mąż jest tam zatrudniony.

      – Wszedł jako drugi pasażer na pokład prywatnego samolotu, który dzisiaj wcześnie rano wyleciał z portu lotniczego w Northolt w Londynie. Samolot powinien wylądować w Genewie o 8.20. Pierwszą pasażerką była kobieta o nazwisku Fatima Amir. Samolot stanowił jej własność.

      Annabel potrząsnęła głową. Nigdy nie słyszała o żadnej Fatimie Amir.

      – To niemożliwe – powiedziała. – Matthew wyjechał do Zurychu. Służbowo, w sprawach swojego banku. Zdarzają się takie wyjazdy, raz na kwartał. Nie leciał samolotem. Rozmawiałam z nim wczoraj wieczorem.

      Wyrzuciwszy z siebie te słowa, zdała sobie sprawę, że nie powiedziała prawdy. Rozmawiała przecież z Matthew dwa dni temu. Był wtedy w swoim biurze. Mówił, że ma jeszcze jakieś spotkanie i dopiero po nim wsiądzie do pociągu. Miał wrócić do domu o takiej porze, żeby zdążyć jeszcze na przyjęcie do Klauserów. Wydawał się zniecierpliwiony, nawet lekko opryskliwy. Annabel w tle słyszała głosy innych ludzi i zdała sobie sprawę, że Matthew nie skupia się na rozmowie z nią. Nie chciał się umówić na telefon później, co ją zdenerwowało. Rzuciła opryskliwą uwagę, że Matthew już prawie wcale nie bywa w domu. Odparł, że nienawidzi tej wiecznej rozłąki bardziej, niż Annabel sobie wyobraża. Że wkrótce wróci, a potem już zawsze będzie wracał na noc. Kazał jej odpowiadać na pytania: „Przecież zawsze wracam, prawda? Zawsze wracam najszybciej, jak tylko mogę, rozumiesz? Powiedz, że tak jest”.

      „Tak, oczywiście”, odparła. „Wiem, że zawsze będziesz do mnie wracał”. Ta wymiana zdań osłabiła jej gorycz, ale tylko nieznacznie. Od tamtej rozmowy już się ze sobą nie kontaktowali.

      Ale Annabel nie powiedziała tego Blochowi. W najistotniejszej kwestii mówiła prawdę: Matthew był dzisiaj w Zurychu, a nie w Londynie. Była tego pewna. Matthew miał swoje za uszami, jednak jej przecież