całemu przedsięwzięciu nutę mistycyzmu. Ale potem zupełnie o sprawie zapomniałem, a wyjazdu nie dało się już dalej odkładać.
3
Po paru godzinach czekania na swoją kolej siadłem wreszcie w kokpicie i, jak mi kazano, podniosłem kolana na wysokość uszu. Pilota miałem za plecami, więc nie widziałem jego twarzy i wąsów. Mogłem się tylko domyślać znudzenia wywołanego nieustannym startowaniem i lądowaniem. Za sterami siedział od przedpołudnia. Zmieniali się tylko pasażerowie, ale zgadywałem, że wszyscy zachowywali się według jednego scenariusza. Najpierw zdziwienie ubóstwem przestrzeni w kabinie szybowca. Potem, gdy zdezelowany fiat 126p sobie tylko znanymi koleinami jechał po mokrej trawie pod górę wzniesienia, by naciągnąć linę katapulty, lekkie zdenerwowanie. Pierwsze szarpnięcie było delikatne, więc mogli go nawet nie zauważyć. Gdy dziób odbijał się od podłoża, przez chwilę milczeli. Na wysokości trzystu metrów szybowiec łapał na chwilę poziom, by zrzucić linę wyciągarki. Przez parę sekund wydawało się wtedy, że spada. To był moment pierwszego poważnego niepokoju. Drugi następował kilka minut później i towarzyszył prześlizgiwaniu się nad dachem domu pilota, za którego płotem zaczynało się szybowisko i lądowanie.
Szybowiec nazywał się bocian i miał dokładnie tyle czerwonych akcentów na kadłubie, do ilu zobowiązywało go to miano.
Wymyśliłem taki, a nie inny początek podróży, bo uznałem, że tylko dosłowne oderwanie się od ziemi pozwoli zapomnieć o zostawionym w domu bagażu codzienności. Poza tym chciałem jeszcze raz spojrzeć na Bieszczady takie, jakie prezentowała je zgubiona mapa. Na nieopisane doliny, wykropkowane lasem grzbiety i ciemne potoki. Wszystkie pozbawione kontekstów oraz jakichkolwiek uprzedzeń. Brak chmur zapowiadał jasność spojrzenia. Ale najpierw trzeba było wykiwać grawitację.
Bocian wzleciał ponad linię drzew, potem jeszcze wyżej, aż wreszcie wskazówka wysokościomierza zatrzymała się na cyfrze trzy. Trzysta metrów. Dalej drgnąć nie chciała.
– Ptaki. Szukamy ptaków – rzucił pilot. To one najlepiej wiedziały, gdzie znajdują się kominy termiczne, nasza autostrada do nieba.
Po chwili siedzieliśmy bocianem na ogonie bociana, a pilot próbował naśladować jego ruchy. Ale ptak stopniowo nabierał wysokości, a nam z nieznanych powodów wciąż brakowało wznoszenia. Spojrzałem na południe, za Hoczwią kolejne pasma gór wyglądały jak przekładaniec. Ściśnięte tak mocno, że nie wypełzało spomiędzy nich żadne życie. Wiedziałem, że są ułożone starannie, niemal od linijki, równolegle do siebie i rzek z ich przełomami, określających doliny. Geografowie nazywali to rzeźbą rusztową, choć równie celne byłoby szukanie skojarzeń w anatomii klatki piersiowej.
Ale z perspektywy bociana to wszystko było zbyt płaskie, by zachwycać się wypiętrzaniem, dopatrywać piaskowców, łupków, całego tego karpackiego fliszu. W jego drobiazgowych opisach nieustannie się zresztą gubiłem. Ulgę przynosiło więc to, że całość zasłaniał las. Las był znajomy, przyjazny, zrozumiały. Spychał geologię na dalszy plan.
Startowaliśmy potem i lądowaliśmy jeszcze kilka razy, za każdym razem cudem nie rozbijając się o dach chałupy, ale perspektywa nijak nie chciała się poszerzyć. Z lotu ptaka nic się nie dało zobaczyć.
4
Na rynku w Ustrzykach Dolnych policjanci obchodzili swoje święto. Błękitne mundury stały w dwuszeregu, a na niewielką scenę zaplątało się też kilka zielonych, należących do leśników i straży granicznej. Prowadząca uroczystość pozbawionym emocji głosem witała lokalnego prokuratora, biznesmena z Arłamowa i czcigodnych księży. Pod sceną zgromadziły się niemal wyłącznie kobiety z trzech pokoleń. Zgadywałem, że to matki, żony i córki mundurowych, więc cała impreza miała charakter rodzinny.
Nic sobie nie robiąc z tak licznej obecności stróżów porządku, na rynku w najlepsze kwitł nielegalny handel. Między białymi, czerwonymi i różowymi rabatami krążyły obrotne starowinki. W siatkach miały kawę, krówki i inne cukierki. Surowymi spojrzeniami zachęcały przechodniów do nurkowania w ofercie.
Poszedłem do Muzeum Przyrodniczego Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Było o cztery lata młodsze ode mnie i pełne wypchanych zwierząt, a jego stan wprawił mnie w spore zakłopotanie. Wykładzina płatami odchodziła od schodów. Zewsząd atakowały zakazy fotografowania. Etykiety przy eksponatach wypisano starannym odręcznym pismem, podobnie jak szyld nad wejściem do jednej z sal wystawowych. Tam między litery wdarł się jednak rażący błąd. Pomiędzy pulchnymi znakami jakimś cudem dostawiono więc jeszcze niepozorne „i”, tym samym ratując przymiotnik „bieszczadzki” przed zbezczeszczeniem, a muzeum przed kompromitacją.
Na pierwszym planie stał gipsowy odlew nosorożca włochatego w skali jeden do jednego. Zwierzę żyło przed dwudziestoma trzema tysiącami lat. Jego truchło odkopano w Staruni, w dawnym województwie stanisławowskim, w ziemi przesyconej ropą naftową i solanką. Leżało nogami do góry, jakby uwieczniono je lecące w przepaść prehistorii.
Szczątki czwartorzędowej megafauny znajdowano w Galicji już dawno. O kościach mamutów i nosorożców z okolic Przemyśla i Lwowa pisał między innymi Stanisław Staszic. W 1907 roku robotnicy pracujący w Staruni przy wydobyciu wosku ziemnego dwanaście i pół metra pod ziemią natknęli się na ścierwo wołu z trzyipółmetrowym fragmentem skóry. Obok zagrzebane były dwa ogromne rogi, jak u bydła rasy węgierskiej szarej. Z mięsną nasadą, lśniące, jakby dopiero polerowane. Do tego szesnastocentymetrowe, ledwie starte siekacze. Skóra była gruba na dwa centymetry i tak miękka, że jeden z robotników wykroił sobie jej kawałek na chodaki.
Na początku nie przywiązywano do znaleziska większej wagi. Kości zostały pogruchotane jeszcze pod ziemią, żeby łatwiej było wydobyć je na powierzchnię i wrócić do pracy. Dopiero kilka dni później jeden z maszynistów kolejki górniczej zauważył, że może chodzić o coś więcej niż zwykłą krowę. Tak wół stał się wymarłym słoniem leśnym Palaeoloxodon antiquus, który przez cały plejstocen zasiedlał Europę, by wreszcie, po fachowej ocenie laboratoryjnej, skończyć jako mamut. Wyrokiem sądu zmuszono robotnika do oddania chodaków.
Kilka tygodni po wznowieniu prac wykopaliskowych znów trzeba było je przerwać. Pięć metrów pod mamutem leżał zachowany ze skórą nosorożec włochaty Coelodonta antiquitatis, a właściwie to, co z niego zostało: łeb z uchem, skóra z prawie całego lewego boku z nogą i dwa rogi. Oba zwierzęta przez osiem miesięcy stały w kopalni pod strażą, ale nijak nie udało się złożyć z kości kompletnych szkieletów. Geolodzy wpisali nazwę Starunia do swoich kajecików z przekonaniem, że to nie koniec cennych znalezisk. Analiza wykazała też, że choć mamut i nosorożec były okazami kopalnymi, to leżały we współczesnych, dalekich od plejstocenu osadach. Prawdopodobnie wydobyto je przypadkiem sto lat wcześniej w trakcie eksploatacji wyrobiska, a potem jako bezwartościowe krowy zrzucono do pustego korytarza. W ten sposób spoczęły na kolejny wiek w miękkich iłach, wśród martwych szczątek roślin i zwierząt takich jak kość jelenia olbrzymiego zwanego irlandzkim łosiem oraz płazów, ptaków, ślimaków i małży.
Na kolejne odkrycia w Staruni czekano ponad dwadzieścia lat, bo w międzyczasie zaprzestano prac z uwagi na brak pieniędzy. 23 kwietnia 1929 roku robotnik pracujący w nowym szybie ledwie trzy metry od starego, wydał z siebie niespodziewany okrzyk, być może jedno z tych przekleństw, których używa się w zaskoczeniu. Znalezisko zapowiadało się na podobne to tych sprzed dwóch dekad. Początkowo odsłonięto tylko prawy bok z przednią i tylną nogą. Uszkodzenia były nieliczne, jeśli nie liczyć otworu w brzuchu, przez który uciekły wnętrzności. Ale i one zachowały się w osadach otaczających niemal kompletne ciało.
Potem okazało się jeszcze, że prawa strona przypiera do iłów mioceńskich, które mogły tworzyć stromy brzeg dawnej doliny. Do przyszłej Staruni zwierzę przywlokła powódź.
Żeby wydobyć trzyletnią samicę na powierzchnię, trzeba było