Adam Robiński

Kiczery


Скачать книгу

wyssał wszystkiego z palca, a jedynie żonglował faktami i nazwiskami. Ludzie byli z krwi i kości, tylko napotkana miłośniczka Agathy Christie stawała się na kartach książki wielbicielką Osipa Mandelsztama, którego Podróż do Armenii Chatwin miał akurat w plecaku.

      Na skrzydełku mojego polskiego wydania napisano, jakoby do legendy przeszedł telegram, którym Chatwin z dnia na dzień zakończył pracę w domu aukcyjnym Sotheby’s: „Wyjechałem do Patagonii na sześć miesięcy”. Najwyraźniej nadwiślański wydawca postanowił wpisać się w mitomańską konwencję. W rzeczywistości Chatwin pracował wtedy dla „Sunday Times” i wcale tej pracy nie rzucił. W redakcji nikt nie pamiętał takiego telegramu. Zachował się za to list do redaktora Francisa Wyndhama wysłany w połowie grudnia 1974 roku z Limy, skąd Chatwin wyruszył do Argentyny. Cztery miesiące później był już z powrotem w Peru.

      Czytelnicy, którzy z Chatwinem pod pachą tłumnie ruszyli na południową półkulę, za nic mieli te niuanse. Przekleństwem W Patagonii okazało się to, co po części zaważyło na jej powodzeniu. Gdy ktoś szukał prozy dotyczącej regionu, nie znajdował żadnej innej książki. Traktował W Patagonii jak pełnokrwisty przewodnik i zwykle przeżywał srogi zawód. Za to ci, którzy błąkali się z nim po szlakach wyobraźni, długo nie mogli otrząsnąć się z patagońskiego uroku. Mnie nie udało się to zresztą nigdy. Dlatego wcale nie chciałem jechać z Chatwinem do Chile czy Argentyny. Byłem mu jednak coś winien, więc zabrałem go ze sobą w zupełnie inne miejsce. Numer równoleżnika się zgadzał, cała reszta była lustrzanym odbiciem.

      6

      Franciszek Adamczyk opowiedział dowcip w jego najdłuższej odsłonie. Byli w nim wykładowca, prezydent, premier i nierozgarnięta studentka znad Jeziora Solińskiego. Kończył się jak wszystkie inne warianty tego samego żartu: „A może by to wszystko pierdolnąć i wyjechać w Bieszczady?”.

      Kiedy wyruszałem, lato przełamywało się w jesień, ale zaraz potem spadło kilkanaście centymetrów śniegu. Trzeba było za jednym zamachem wyrwać kilka kartek z kalendarza.

      Spotkaliśmy się w pizzerii przy ustrzyckim rynku. W ciemności nie widać było miejsca, w którym jeszcze w 1956 roku stał dwumetrowy Józef Stalin na równie wysokim cokole. Adamczyk siedział w grubym czerwonym polarze przy szklance piwa i rekonstruował swoją przeszłość:

      – Przyjechałem tu na rok, ale zostałem dłużej. Moja wycieczka w Bieszczady trwa już czterdzieści osiem lat.

      Jego rodzice pochodzili z terenów dzisiejszej Białorusi. Kiedy we wrześniu 1939 roku Polskę od zachodu zaatakowali Niemcy, a od wschodu Rosjanie, granicę ustalili między sobą na linii kilku rzek: Pisy, Narwi, Bugu i Sanu. Ojciec ukrywał się przed wcieleniem do Armii Czerwonej, został postrzelony przez żołnierza NKWD, a po wyleczeniu trafił ostatecznie do polskiej Armii Beringa. Dotarł z nią do Warszawy, marsz na Berlin zakończył na Służewcu jako kontuzjowany. Po wojnie wyjechał na Ziemie Odzyskane. Jako osadnik wojskowy dostał poniemiecki dom na wyspie Wolin, do tego znaczny areał ziemi. Za współlokatorki miał dwie stare Niemki, które dopiero kilka lat później wyjechały za Odrę.

      Matka Franciszka, która pochodziła z tych samych stron co ojciec, najpierw trafiła ze swoim bratem Janem do Białogardu, a potem w to samo miejsce co przyszły mąż. W 1950 roku w Międzyzdrojach, dokładnie po przekątnej Polski z punktu widzenia Bieszczadów, urodził się mały Franek.

      Jednym z pomysłów władzy ludowej na gospodarcze ożywienie zdruzgotanego wojną kraju było zakładanie rolniczych spółdzielni produkcyjnych na wzór radzieckich kołchozów. Ojciec Adamczyka nie miał o nich dobrego zdania i pewnego dnia, gdy powiedział na zebraniu założycielskim o kilka słów za dużo, zgarnął go Urząd Bezpieczeństwa. Przez osiem miesięcy przesłuchiwano go w Nowogardzie w związku z rzekomym spiskowaniem przeciwko Polsce Ludowej. Zaalarmowana aresztowaniem męża Adamczykowa sprzedała gospodarstwo i z obawy przed dalszymi reperkusjami wyjechała z dziećmi pod Słupsk.

      Kiedy Franek miał dwanaście lat, spakował plecak, zarzucił go na ramiona, a potem, nic nie mówiąc rodzicom, wyszedł z domu. Po ośmiu kilometrach dotarł do doliny malowniczej rzeczki Bystrzenicy. Wieczorem, z powrotem w domu, opisał swoją wyprawę w pamiętniku. Od tej pory regularnie wędrował z plecakiem.

      – Mam opisane wszystkie nasze wycieczki z tamtych czasów. Od 1962 do czerwca 1969 roku, kiedy wyjechałem w Bieszczady.

      – Ciężko było wyjeżdżać?

      – Jak ktoś ma duży bagaż wspomnień, to mu ciężko. Ale to przecież miał być tylko rok.

      Rok, bo po technikum drzewnym w Słupsku trzeba było odpracować dwanaście miesięcy do stażu pracy. Mógł to zrobić w dowolnej fabryce mebli, gdzie daliby mu sześćset złotych miesięcznie. W Bieszczadach płacili dwa, trzy razy więcej. W dniu pierwszej wypłaty zainkasował 1985 złotych z nadgodzinami. Mógł za to kupić prawie osiemset bochenków chleba lub szesnaście kilogramów kiełbasy myśliwskiej. W lecie parokrotnie dorabiał jako kierownik praktyk uczniów ze szkoły przyzakładowej w Ustrzykach Dolnych. Praktykantki funkcjonowały w czymś na kształt systemu kastowego. Dzieliły się na te z miasta, z Ustrzyk, ze wsi i z gór. Z miasta były te, które mieszkały niedaleko ustrzyckiego rynku. Z Ustrzyk te, których domy znajdowały się na ich peryferiach. Wieś to były okoliczne osady: Jasień, Krościenko, Dźwiniacz. Wreszcie góry: Ustrzyki Górne, Wołosate.

      W hotelu robotniczym w Rzepedzi przemieszkał dwanaście lat. Kiedy przenosił się do innego, otwartego pod koniec lat siedemdziesiątych kombinatu w Ustjanowej, dostał lepsze pieniądze i zakładowe mieszkanie. Po piętnastu latach pracy wykupił je za półtorej pensji.

      Kombinat w Ustjanowej produkował między innymi płyty wiórowe i deski parkietowe, ale on pracował w dziale kontroli jakości wyrobu. Obsługiwał reklamacje.

      – Przez całe życie miałem swoje biurko. A raczej dostęp do biurka, bo i tak pracowałem w terenie. Jeździłem tak często, że średnio co trzeci dzień wypadał mi w delegacji. W rejestrze na koniec wyszło, że przez całe życie miałem tysiąc wyjazdów służbowych.

      Kiedyś, to był 7 lub 8 maja, załatwiał reklamację w Białym Dunajcu, więc wymyślił, że jak się uwinie, to zdąży jeszcze na Kasprowy Wierch. Ale w Kuźnicach okazało się, że kolejka jest w remoncie. Zresztą w Tatrach wciąż panowała zima. Dołączył do wycieczki, która mimo remontu miała załatwiony wjazd na górę. Mieli potem zejść Doliną Tomanową na halę Ornak. Ale najpierw, na Goryczkowej Czubie, Adamczyk natknął się na kozła, który nijak nie chciał zejść z drogi, tylko prężył rogi w jego kierunku. Obeszli się jak kowboje, po okręgu, nie spuszczając się wzajemnie z oczu. Potem, przy schodzeniu Czerwonym Żlebem, asekurował wszystkich, którzy go mijali, tańcząc na ślizgawicy.

      – Oni poszli, a ja dalej wiszę na skale, bo nie ma kto mi pomóc. Pomyślałem, że byłaby heca, gdyby coś mi się stało. Przecież byłem w delegacji.

      Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych kombinat w Ustjanowej zbankrutował, tysiąc dwieście osób trafiło na bruk. Adamczyk poszedł do Bieszczadzkiego Parku Narodowego, w którym pracował aż do emerytury. Panowało wysokie bezrobocie, więc robił wszystko, co kazała dyrekcja. Przez dwadzieścia cztery lata zajmował się między innymi znakowaniem drzew do wycinki, wydawaniem drewna, prowadził wycieczki, obsługiwał punkty kasowo-informacyjne. Czterdzieści lat służył w Górskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym, ponad trzydzieści znakował szlaki turystyczne.

      – I tak czterdziesty ósmy rok trwa moja wycieczka w Bieszczady. Najpierw myślałem, że przyjeżdżam na jeden. Jak minął, to postanowiłem, że posiedzę tu tak długo, aż mnie wezmą do wojska, a potem jak mnie wypuszczą, wrócę do domu. Ale wzięli mnie późno, miałem już dwadzieścia pięć lat. Moi rówieśnicy już dawno z woja powychodzili. Jak mnie sierżant zobaczył, to krzyknął: „Cześć, ojciec!”. A potem zostałem przewodnikiem, znakarzem, działałem w kołach Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego. Miałem