po jeziorze koło Miastka. Jak już tam jestem, to mi się wydaje, że nigdy nie wyjechałem.
7
13 lutego 1993 roku kilkadziesiąt minut przed północą w stacji GOPR w Ustrzykach Górnych dyżurni przysypiali przed przyciszonym telewizorem. Był wyjątkowo mroźny sobotni wieczór, a śnieg leżał już od tygodni.
Adamczyk siedział pochylony nad pocztówką. Na jej odwrocie bieliła się Tarnica, która wyglądała tak, jakby sfotografowano ją kilka godzin wcześniej, a potem w okamgnieniu naniesiono na widokówkę. Jego ojciec leżał w szpitalu w Miastku na Pomorzu. Adamczyk zreferował na kartce ciszę i spokój sobotniego dyżuru, a potem wrzucił ją do koperty, ale jej nie zakleił, na wypadek gdyby rano chciał coś jeszcze dopisać.
Na parterze dyżurki odezwał się radiotelefon. Jerzy Żak, drugi z trojga dyżurnych, „rozmawiał z Połoniną”. To, co wydarzyło się potem, Adamczyk opisał ze szczegółami w Wołaniu z połonin, zebranych przez Edwarda Marszałka wspomnieniach ratowników GOPR.
Rozmowa o tej porze mogła oznaczać, że w górach coś się dzieje. Głos Jurka, przypominający styl komend znanych mi z Ludowego Wojska Polskiego, upewnił mnie, że tej nocy nie pośpimy za wiele. Za chwilę słuchaliśmy jego relacji. Rano dwie dziewczyny ze Śląska wyszły z Jaworca doliną potoku Kobylskiego i czarnym szlakiem miały wrócić. Do tej pory ich nie ma. Ta wycieczka nie powinna im przecież zabrać więcej niż trzy godziny.
Zostawiają przy radiotelefonie Annę Krukar, we dwóch wsiadają do UAZ-a i jadą do Kalnicy. Drogi są odśnieżone, ale śliskie, więc po drodze pomagają wyciągnąć jakiś samochód z rowu. Jeszcze w aucie obdzwaniają znajomych ratowników, żeby zorganizować akcję górską. Ale jest sobota, wszyscy mieszkający w okolicach Wetliny gdzieś wyjechali, posiłki trzeba ściągać aż z Lutowisk, z drugiej strony masywu.
– Znajdziemy je i wracamy do domu na porządną góralską herbatę – mówi góralka z Kalnicy, która razem z Adamczykiem i jeszcze jednym góralem spod Gubałówki idzie w górę przecierać drogę dla pozostałych ratowników. Mają kilka latarek, czołówki, kanapki, termosy z herbatą, dwa radiotelefony, kilka kompletów baterii i pochodnie, na wypadek gdyby elektronika zawiodła. Jest też pierwszy trop – ślady w śniegu odbite przez buty z długimi, wąskimi noskami. Takie buty wypożyczyła w schronisku w Jaworcu jedna z zaginionych przed wyjściem w góry.
Zapadnięte w wysokim śniegu tropy prowadzą ich aż pod szczyt Krysowej, gdzie giną wśród innych na zadeptanym węźle szlaków. Jak na złość świat zaczyna tonąć w gęstej mgle. Tężeje mróz.
Idą szlakiem w kierunku Smereka. Kiedy Adamczyk wchodzi na polanę pod Wysokim Berdem, widzi litery. BASIA i WIESIA. Ktoś wyżłobił w śniegu imiona zaginionych i godzinę zostawienia śladu. Teren podnosi się, szlak wychodzi z lasu na otwartą przestrzeń, w lodowaty wiatr i jeszcze gęstszą mgłę. Nagle Adamczyk zauważa, że ślady dwóch osób odbijają ze szlaku. Jakby chciały zawrócić, ale straciły orientację i zamiast z powrotem na Krysową, zeszły na północ niedużym grzbietem oddzielającym doliny dwóch potoków. Adamczyk powiadamia o tym przez radio. Sam z zespołem ratowniczym odpoczywa pod starym bukiem, dzielą się jedyną konserwą rybną, popijają herbatą, a potem wkładają do latarek ostatnie baterie i tropią dalej. Lodoszreń na śniegu trzaska pod każdym krokiem. Mijają kilka jarów i sami się gubią. Czy to jeszcze Hulski, czy już Tworylczyk? O czwartej rano wracają na szlak pięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym z niego zeszli. Mają teraz łączność i wyraźny trop poszukiwanych idący na północ. Baterie są już słabe, więc zapalają pochodnie.
O piątej dwadzieścia pod grubym bukiem widzą wydeptane wokół drzewa ślady i jeszcze raz te same imiona wyryte w śniegu. Potem, na podłużnej polanie trafiają na betonowy słupek, który pozwala im zlokalizować samych siebie na mapie. Są 968 metrów nad poziomem morza na szczycie Magury Krywickiej. Wreszcie, o ósmej dwadzieścia, w oddali widzą dwie sylwetki.
Dwudziestotrzyletnie Barbara C. i Wiesława opowiedzą potem, że w góry wyszły bez mapy, kompasu, zapałek i bladego pojęcia o terenie. Chciały wejść na Smerek, ale zgubiły drogę. Przed zamarznięciem uratowało je tylko to, że nie zasnęły podczas jednego z odpoczynków. Wybiegały sobie życie wokół starego buka.
Po tamtej akcji ratowniczej Adamczyk zyskał wśród goprowców przezwisko: samotny traper.
– To nie tak, że dopiero teraz Bieszczady są zadeptywane. Pieszych turystów od zawsze było tu dużo. Ale dawniej uczono młodzież innego patrzenia na góry. Zaczynali na przykład w Zagórzu, w plecakach mieli czarne kotły i siekiery, za paskami noże. Szli siedem, dziesięć dni. Jak lało, to czekali, bo nikt się nigdzie nie spieszył. Ich celem był najwyższy szczyt Bieszczadów, czyli Tarnica. Teraz ludzie mijają autem Ustrzyki Dolne i Wetlinę, wysiadają, kupują butelkę wody, po dwóch godzinach są na szczycie. A potem patrzą na świat z góry. Wszystko inne mają w poniżeju.
Zamyślił się, a potem dodał:
– A poza tym dziś ludzie chcą słuchać głównie o niedźwiedziach. Ciągle słyszę od turystów: „O niedźwiadach pan gada, no mów pan o niedźwiadach!”.
8
Żeby wyznakować w terenie szlak turystyczny, potrzeba szablonu, pędzli oraz farb olejnych, które dla trwałości dobrze jeszcze zagęścić pigmentem. W przeciwnym wypadku znak może nadspodziewanie szybko wyblaknąć od ostrego górskiego słońca. Żaden sprej nie sprawi się tak dobrze, jak tradycyjny pędzel. Z kolei malowanie bez szablonu to dla znakarza zawodowe samobójstwo. Takiej fuszerki nikt nie odbierze. Pieniędzy nie będzie.
Ale jeszcze ważniejsza jest siekiera. Bez niedużej, poręcznej siekiery nie ma co w ogóle wychodzić do lasu. Według przepisów o bezpieczeństwie w górach znaki trzeba malować co pięćdziesiąt metrów. Stara instrukcja Polskiego Towarzystwa Krajoznawczo-Turystycznego głosiła, że w przypadku braku rozgałęzień to może być dwieście metrów. Ale przepisy przepisami, a każdy znakarz i tak wie, że zasada jest tylko jedna: jeden znak musi być po prostu widoczny od drugiego. I po to właśnie siekiera: do przycinania gałęzi i robienia światła.
Co trzy lata sprawdza się, czy nie trzeba zrobić go więcej. I poprawia znaki farbą. Te trzy lata to dawny zwyczaj z czasów, kiedy w obiegu były lepsze, trwalsze farby. Dlatego dziś, żeby nie latać z pędzlem rok w rok, warto dodać pigment.
Ci, którzy na robocie zjedli zęby, mawiają, że gminne szlaki nie powinny w ogóle trafiać na mapy. Ich los zależy bowiem od funduszy i przychylności władz, a przecież łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Kiedy szlak nie jest odnawiany, to znika, a turyści błądzą z mapami nieprzystającymi do rzeczywistości.
Pierwszym szlakiem znakowanym farbą koloru czerwonego na terenie galicyjskich Karpat był ten wiodący w Czarnohorę przez Krasny Łuh. Siarczek rtęci, który tworzył cynober i dawał właśnie taki kolor, był po prostu najtrwalszy. W 1884 roku Leopold Wajgel z Towarzystwa Tatrzańskiego, oddział w Kołomyi, zawiesił tam tablicę z nazwami szczytów i pięćdziesiąt sześć drogowskazów opisanych po polsku i rusińsku. Pomysł połączenia szlakiem źródeł Wisły ze źródłami Czeremoszu zaowocował wyznakowaniem w 1935 roku odcinka Głównego Szlaku Beskidzkiego: z Przełęczy Dukielskiej pasmem granicznym do Łupkowa i dalej do Wielkiej Rawki, Działem do Wetliny, Połoninami Wetlińską i Caryńską do Ustrzyk Górnych, wreszcie przez Halicz do Sianek. Czerwony szlak nosił imię Józefa Piłsudskiego. W tym samym czasie wyznakowano kilka szlaków łącznikowych. Łączyły Komańczę z Chryszczatą, Cisną z Okrąglikiem, Wetlinę z Rabią Skałą, Wielką Rawkę z Rozsypańcem i Sianki z niedostępną dziś z uwagi na ograniczenia ruchu w parku narodowym „trzecią” połoniną – Połoniną Bukowską.
Pewnego upalnego lipca Franciszek Adamczyk malował w terenie całkiem nowy szlak z Wielkiej Rawki na Krzemieniec, gdzie stykają się trzy granice państwowe. W jednej ręce trzymał nosiłki z farbami, w drugiej szablon i pędzel. W ślad