jechaliśmy czymś na kształt asfaltu, potem nawierzchnia stała się zupełnie nieistotna, bo i tak była tylko podbudową dla grubej warstwy śniegu. Przyklejona do rzeczułki droga wiła się raz po jednej, raz po drugiej jej stronie, wreszcie sama stawała się zamarzniętym potokiem. Wieś rozlała się po całej długości doliny. Od północy i południa otulały ją wysokie na niemal tysiąc metrów nad poziom morza wzniesienia. Jedlina, Kruchła, Harasymowata. To wszystko brzmiało bardzo swojsko i znajomo. Libuchora zdawała się wyrazem cierpliwego dialogu człowieka z otoczeniem. Stulecie po stuleciu pokornie dreptała w górę strumienia, zdobywając kolejne przysiółki doliny. Trzy cerkwie prawosławne, dwie greckokatolickie, kilka sklepów, trzy szkoły. Przed jedną z nich trzech łebków kopało piłkę wśród metrowych zasp. Okutani w czapki, szaliki i puchówki uprawiali ponurą wersję podwórkowej dyscypliny, w którą wszędzie indziej grało się boso na piachu lub w korkach za parę stów na sztucznej trawie. Od połowy domów wiało bezludziem, drewniane, kryte strzechą chyże ledwie trzymały pion. Dach w dach, płot w płot. Z mało którego komina leciał dym, a za firankami nie migały żadne postacie. Wieś hibernowała, przeczekiwała zimę pod grubymi pierzynami, nie marnując energii na zbędne przejawy bytowania. Jeśli wierzyć archeologowi Zdzisławowi Skrokowi, który przyjechał tu kilka lat przede mną, Libuchora czerpała energię z ziemniaków. „Ziemniaki gotowane i podawane na zimno z olejem i cebulą, ziemniaczane talarki smażone na patelni, ziemniaki w ukraińskim barszczu, w perohach, czyli w ruskich pierogach, w hułubcach, czyli gołąbkach, w duriadach, czyli plackach na oleju, które my ku zdziwieniu Węgrów nazywamy plackami węgierskimi”. Na wieczór jego gospodarz, miejscowy ksiądz unicki, raczył gościa domową horyłką, a jakże, z kartofli. Nie do końca wiedziałem jednak, czy Skrokowi można ufać. Jego krajoznawcza relacja w pewnym momencie zbaczała na niebezpieczne tory, w snach odwiedzały go upiory i węgierscy sołdaci, a na jawie spotkał swojego doppelgangera. Być może w piwniczce duchownego było po prostu zbyt dużo samogonu.
Po godzinie jazdy przez wieś zaparkowaliśmy na końcu drogi, za ostatnim domem. Mapa zdradzała, że gdzieś tu znajduje się turbaza, po naszemu schronisko, ale na razie chcieliśmy drapać się na główną grań Karpat. Stokówką niedawno ktoś musiał jechać, bo mimo grubej warstwy śniegu dało się za nią wodzić wzrokiem. Las zaczynał się kilkadziesiąt metrów nad wsią. To wszystko były buki, miejscami dość grube, ale jednak monotonne. I żadnych tropów. Jeszcze w Samborze jakiś Ukrainiec śmiał się, że Polska to taki dziwny kraj, w którym nie możesz tak po prostu pójść do lasu, żeby postrzelać do zwierzyny, bo musisz pytać o zgodę. Odpowiedziałem mu w myślach, że tutaj co prawda można, ale nie ma po co, bo wszystko już wystrzelane. San był dla wilków i jeleni Styksem.
Wreszcie połonina i bezkres śniegu. Dopiero ponad granicą lasu czuło się zamieć. Nie miałem ani nart, ani stuptutów, nogi zapadały się po kolana, buty w jednej chwili przemokły. Wichura rosła z każdym krokiem. Podobno prawdziwy wiatr w Bieszczadach to taki, na którym możesz się oprzeć jak na niewidzialnej ścianie, ale i ten mroził kończyny przez kilka warstw ciuchów. Z przesieki wyleźliśmy prosto na szczyt Starostyny i szybko odechciało nam się iść dalej. Tym bardziej że do najwyższego Pikuja było kilka godzin marszu. Jeszcze przed wojną można było stąd elegancko śmignąć zielonym szlakiem prosto na Sianki. Ale teraz trzeba było uciekać w dół. W czasie kilku minut spędzonych na wierzchołku nasze własne tropy odeszły w niebyt. Staczaliśmy się więc na czuja, byle w dół i między drzewa. Buczyna opierała się porywom i dawała schronienie.
Z powrotem w Libuchorze rozpaliliśmy ognisko. Zmierzchało, gdy świerkowe gałązki dopiero się rozkręcały. W oknie ostatniej we wsi chałupy zamigotała jakaś postać. Widać staliśmy na końcu drogi zbyt długo, by całkiem nas zignorować. Firanką bujnęło, ale zaraz potem znów tkwiła w martwocie.
Dopiliśmy bimber, zostawiliśmy ognisko i w zupełnej ciemności rozpoczęliśmy zjazd w dół doliny. Początkowo planowaliśmy w niej nocować, ale pęczniejące w oczach zaspy mówiły: jutro stąd nie wyjedziecie. Zanim całkiem zwialiśmy, zatrzymaliśmy się jeszcze przed magazinem. W szybie samochodu pojawiło się przeorane zmarszczkami czoło. Dziadek pod pachą trzymał zawinięty w siatkę bochen. Starał się mówić po polsku, najlepiej jak umiał. Wspominał coś o Bogu, chlebie i soli. Ale zanurzone w smole nocy zmęczone oczy wyrażały więcej niż jakiekolwiek słowo.
16
Wróciwszy do Polski, znalazłem się w Wańkowej. Do gospodarstwa Nikosa Manolopulosa prowadziła aleja starych lip. Chciałem z nim rozmawiać o Grekach, ale od razu kazał mi zawrócić.
– Greków musisz szukać w Krościenku, my jesteśmy ze Szczecina. Trzeba się przejść, patrzeć ludziom głęboko w oczy i od razu będzie widać kto Grek, a kto Macedończyk.
Stał za ladą stołu w gigantycznej kuchni pełnej szafek, stołów, kanap i foteli. Kroił ser, a potem kładł go na małej wadze, mówiąc, że wszystkiego trzeba spróbować. Nazwa gospodarstwa – Czar PGR-U – jasno wyrażała jego stosunek do współczesności. Ale i tak cierpliwie tłumaczył:
– My tu jesteśmy czerwoni.
Nikos urodził się z greckich rodziców w Bielsku-Białej, wychował w Szczecinie. Jeździli stamtąd do Polic. Nie było jeszcze zakładów azotowych, tylko szuwary, łąki i tonąca w soczystej zieleni linia kolejowa, na której stare Greczynki wypasały swoje kozy. Potem kupowały jeszcze mleko krowie, mieszały je z kozim i wyrabiały policką fetę.
Po maturze w technikum rolniczym Nikos wziął psa i wsiadł z nim do pociągu nocnego do Katowic. Jak tłumaczył Monice Kaczmaryk ze strony Witryna Wiejska, dalszy ciąg podróży był dziełem przypadku. „Rozejrzałem się po dworcu, była noc. I patrzę na listę odjazdów. Odjeżdżał za pięć minut pociąg do Zagórza. Kupiłem bilet i wsiadłem do pociągu, bo chciałem zobaczyć simentala. Gdyby był szybciej pociąg do Ustrzyk, tobym pojechał na Ustrzyki”.
W Zagórzu natknął się na pociąg do Łupkowa. Wsiadł do niego z nadzieją, że po drodze zobaczy swoje wymarzone krowy o łatach jasnych jak jesienne liście buka. Na stado natknął się dopiero przed samą stacją końcową. Było tak piękne, że nie mógł pozbierać się przez dwa dni. W międzyczasie wydał wszystko, co miał za pazuchą. Żeby zarobić na powrót do domu, poszedł do pobliskiego pegeeru w Smolniku. Przyjęli go z otwartymi ramionami. Został pięć lat, do domu już nie wrócił.
Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pojechał za to do Grecji, wraz z trzema tysiącami wykształconych w kraju Edwarda Gierka emigrantów, którzy postanowili odzyskać utraconą ojczyznę. Chodził po górach greckiej Macedonii, podglądał przy pracy doświadczonych serowarów i grzejąc głowę w południowym słońcu, ciągle myślał o Polsce. Dlatego po kilku latach z polską żoną i polskimi dziećmi raz jeszcze wrócił do ojczyzny, tej chłodniejszej.
Kozy trzymał od początku, ale miał z nimi więcej kłopotów niż pożytku. Żył za mleko krowie, bo pieniądze ze sprzedaży koziego szły na pokrycie szkód wyrządzonych przez nie we wsi. Potem ze stu pięćdziesięcioma kozami przeniósł się do Wańkowej. Zamieszkał w starym popegeerowskim gospodarstwie, w domu o oknach obramowanych błękitem peloponeskiego nieba, z sędziwym, sarmacko dumnym dębem na progu. Stąd nie ruszał się już nigdzie. „Chyba że na lotnisko w Jasionce, do domu do Aten. I z powrotem, do domu tutaj”.
I jeszcze pod połoninę, gdzie przez kilka lat prowadził bacówkę. Sprzedawał w niej swoje sery turystom i pozbywał się komorników, bo wcześniej biznes nie zawsze szedł zgodnie z planem.
Nikos Manolopulos hodował swoje wymarzone, żółtosiwe, ciężkie simentale o białych głowach, białych podbrzuszach i nóżkach białych od wewnątrz. Żeby nie użerać się z urzędnikami, gospodarstwo oddał w dzierżawę. Siebie samego nazywał „elementem w krajobrazie” i było mu z tym wyjątkowo dobrze.
17
Do