i trwają aż do połowy maja. W tkance kostnej poroża tworzą się wówczas jamy, które z czasem stają się tak duże, że w końcu róg odłamuje się od możdżeni. Pierwszy odpada zwykle w wyniku uderzenia czy potrącenia. Głowa jelenia staje się niesymetrycznie obciążona, więc zwierzę stara się szybko pozbyć również drugiego i odzyskać życiową równowagę. Znalazca ma z tego sto złotych za kilogram.
Ten sam człowiek przekonywał, że na terenie krośnieńskiej dyrekcji żyło około dwustu niedźwiedzi brunatnych, ale według naukowczyni, którą cytowała „Gazeta Wyborcza”, była to liczba wzięta z kosmosu. Z prowadzonych przez Instytut Ochrony Przyrody Polskiej Akademii Nauk badań DNA z kału i sierści wynikało, że osobników jest ledwie około pięćdziesięciu pięciu. Według doktor habilitowanej Nurii Selvy Fernandez leśnicy musieli po prostu liczyć po kilka razy tego samego niedźwiedzia.
Jeden z osobników, któremu przytwierdzono nadajnik, wędrował przez siedem nadleśnictw; widziano go nie tylko w Bieszczadach, ale i na Słowacji. Opuszczone doliny, gdzie wciąż owocują osierocone sady, były dla niedźwiedzi szerokimi autostradami.
Ogromne ssaki można coraz częściej spotkać w zimie nie dlatego, że jest ich coraz więcej, ale dlatego, że coraz częściej rezygnują z hibernacji. Zamiast w ciszy i spokoju przytulnej gawry spalać jesienny zapas tłuszczu, zaczęły korzystać z kukurydzy, buraków, ziemniaków, kapusty czy chleba, którymi myśliwi nęcą kopytne.
Dlatego wszyscy, których o to pytałem, mówili, że w lesie trzeba być po prostu głośno. Rozmawiać, śpiewać lub co jakiś czas walić kijem w drzewo, bo zwierzęciu wcale nie zależy na spotkaniu.
Gdyby jednak do niego doszło, należy unikając wzroku zwierzęcia, powoli oddalić się tam, gdzie rośnie pieprz. Zejść mu z drogi. Jeśli niedźwiedź zacznie się zbliżać, spokojnie do niego mówić i nie wykonywać gwałtownych gestów. W ostateczności paść w bezruchu na ziemię, twarzą i brzuchem do podłoża, rękami zakryć głowę i szyję, licząc, że skończy się na kilku zadrapaniach.
Sposobu „na Szweda”, który podejrzałem kiedyś w internecie, nikt nie rekomenduje. Film przedstawiał niejakiego Ralpha Perssona, który na zaśnieżonej, leśnej drodze gdzieś na północy kraju natknął się na niedźwiedzia. Zwierzę wychynęło spomiędzy świerków i ruszyło na Perssona. Ten ze stoickim spokojem poczekał do ostatniej chwili i gdy był już na machnięcie wyposażoną w kilkunastocentymetrowe pazury łapą, z rykiem wyrzucił swoje ramiona w górę. Przestraszone zwierzę nagle skurczyło się w oczach i uciekło.
12
Pana Franciszka z Myczkowa niedźwiedzica odwiedziła we Wszystkich Świętych. W jego relacji wszystko działo się o wpół do pełnej godziny.
O wpół do czwartej po południu zastał swoją pasiekę na Bercu zdewastowaną do przedostatniego ula. Do ostatniego, stojącego pod rozłożystym orzechem, dołożył dwie oszczędzone ramki z pszczołami, po czym o wpół do siódmej zrozpaczony poszedł do oddalonego o parę minut domu.
W tym czasie jego żona odwiedzała grób swojego ojca na cmentarzu w Solinie. Gdy o wpół do ósmej wróciła, zaproponowała, aby jeszcze raz ocenili straty. Okazało się, że przez minioną godzinę sprawczyni dokończyła robotę. Przez wybite okno dostała się również do ogrodowego domku, w którym pan Franciszek trzymał sprzęt pszczelarski, miodarkę i kuchenkę. Na szczęście nie wyłamała drzwi do sąsiedniej izby, w której znajdowały się – w liczbie stu – przygotowane na wiosnę nowe ramki z suszem. Najprawdopodobniej to ich zapach skusił niedźwiedzia do włamania. Zwierzę nie potrafiło jednak wydedukować, skąd dochodzi.
Wśród trochę mniejszych alaskańskich niedźwiedzi czarnych, zwanych baribalami, odnotowano kiedyś podobny przypadek włamania do wybudowanej w dziczy chaty myśliwskiej, w której trzymano zapasy jedzenia. Ku zdziwieniu właściciela zwierzę dobrało się jednak tylko konserw z tuńczykiem, nie tykając tych fasolowych. Biolog zajmujący się dużymi drapieżnikami tłumaczył potem, że silną cechą niedźwiedzi wcale nie jest wzrok i umiejętność czytania etykiet, ale węch. Najwyraźniej baribal poczuł pozostałe na szczelnych puszkach resztki zapachu tuńczyka z taśmy produkcyjnej z fabryki, a potem przekłuł metal zębami. Fasoli po prostu nie lubił.
Od wpół do ósmej do wpół do pierwszej pan Franciszek, jego żona i szwagier siedzieli przy dwóch rozpalonych na przeciwnych krańcach działki ogniskach z załączoną piłą motorową i tłukli kijem w zdartą patelnię. Ale kiedy z mroku wyłoniła się kosmata głowa niedźwiedziątka, uznali, że i tak przekroczyli granice wyznaczonej rozsądkiem odwagi, więc zamilkli i uszli do domu.
O siódmej rano ogniska wciąż się paliły, ale z pasieki nie było już czego zbierać. Kilkadziesiąt kroków dalej w las walały się ramki opróżnione z miodu i owadów.
Pan Franciszek opowiadał tę historię, podczas gdy przyrodnicy z podprzemyskiej Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze tłumaczyli mu, jak prawidłowo podpiąć elektryczny pastuch. Pieniądze na ogrodzenie zebrano wśród poruszonych jego opowieścią internautów. Ważne, mówili przyrodnicy, aby dokładnie wykosić pod nim trawę, bo jedno źdźbło potrafi uziemić całą instalację.
Rozmowie przysłuchiwał się inny pszczelarz z pobliskiej Berezki.
– Dzięki pastuchom będziemy spokojni i niedźwiedzie też będą spokojne, bo będą nas omijały. Ile razy ja przy pasiece musiałem spać! Siadałem na ganku i wystawiałem radio, żeby grało i śpiewało. Radio Maryja całą noc się modliło i niedźwiedzie trochę przepłaszało.
13
Bieszczady, które oglądali pierwsi powojenni osadnicy, były pisane małą literą. Bieszczady jako rzeczownik pospolity. Taki, którego jeszcze nikt nie zasiedział. Jak stepy, tajga, jak góry. Kilka promili powierzchni kraju pokrytych lasem, Puszczą Karpacką. Tam buki marzły trochę bardziej niż gdzie indziej, w sadach nie było komu zrywać owoców, kamieniste poletka nędznej gleby dawno zarósł jałowiec, bulwiaste pagóry sterczały zbyt nisko, by komukolwiek chciało się je mierzyć, z kominów nie leciał dym, wieczorami nikt nie nucił tradycyjnych melodii, a błotniste drogi rok po roku znikały w koralowych ostrowach burzanu.
Jako pierwsi przyjechali marzyciele. Garstka dziwaków z głowami w chmurach, których skusiła wizja wolnej przestrzeni nieograniczonej regułami. Romantycy, utracjusze. Pomagali sobie wzajemnie, nawiązywali przyjaźnie i oswajali się z krajobrazem. Niektórzy, zaraz po pierwszej zimie, z podkulonymi ogonami uciekli z powrotem na niż. Innym jeszcze w Zagórzu ktoś życzliwy mówił z politowaniem:
– Synek, wracaj do domu. – I być może tym samym ratował im życie.
Drugą falę przybyszów zwabiły pieniądze. Karpackie buki i jodły miały być jednym z budulców nowej, powojennej Polski, ale żeby je wysłać na północ, potrzeba było po pierwsze ludzi, a po drugie koni. Dla jednych i drugich wywózka drewna była mordęgą. Konie musiały być lekkie i mało wymagające, ale nieziemsko silne. Cała Rzeszowszczyzna od Uścia Gorlickiego i Gładyszowa po Czarną, Moczarne i Wołosate pokryta została parkami konnymi pełnymi zwierząt gotowych do prac w lesie. Żeby załadować na wóz kloc drewna, trzeba było najgrubszą część pnia wrzucić na przód przewróconego na bok wozu, przewiązać łańcuchami, a dopiero potem za pomocą konia ustawić wóz na koła. Te ostatnie, o kutych żelaznych obręczach ryły w gliniastym podłożu głębokie koleiny. Z czasem wozakom dostarczono większe wozy z ogumionymi kołami. Każdy mieścił pięć, sześć metrów sześciennych drewna, a po błocie sunął jak rajdówka z napędem na cztery koła.
Ale byli też osadnicy, którzy po prostu zbierali runo: wiosną kwiaty, w lecie jagody, jesienią grzyby, a zimą jelenie zrzuty – i to wszystko wystarczało im do przeżycia.
Kolejną falę pionierów stanowili pracownicy nowych Państwowych Gospodarstw Rolnych. To często byli ludzie bez wykształcenia rolnego, którzy ledwie odróżniali trawę od owsa. Mieli jednak