przygraniczna wciąż dostępna dla turystów tylko tam, gdzie prowadziły szlaki. Gdyby ktokolwiek wyprzedził znakarza, znalazłby się w niej nielegalnie. Pilnujący granicy tylko czekali na takich maruderów.
Trzynaście lat później przeżył déjà vu. Tym razem szedł w górę doliny Sanu, a ogon, który wlókł się za nim, nie mógł się doczekać, aż zobaczy Sianki i źródła tej rzeki.
9
Z kolegą, który przywiózł narty, postanowiliśmy wybrać się do Dydiowej. Według Adamczyka było tam wszystko to, czego nie znalazłbym na Tarnicy: cisza, spokój i zwierzęta.
– Szukajcie drogi, która biegnie trawersem pod Kiczerą. Między górą a Sanem. Zresztą tej drugiej i tak nie znajdziecie – mówił na pożegnanie.
Był mroźny, ale jasny i bezwietrzny poranek. Przy pokazowych retortach skręciliśmy z drogi na Muczne na prowadzącą do Sanu stokówkę. Polana, którą minęliśmy, była jak prowansalskie niebo van Gogha. Jednolite tło śniegu, a na nim plamy w ciepłych kolorach. Tropy, krew, mocz i kukurydza, którą w kręgi usypali tu myśliwi. Ale kto zostawił trzy pierwsze?
Oprószona żwirem droga kończyła się przy składzie drewna, a potem znikała pod powłoką śniegu. Był w niej wyłom: szeroki na długość ramienia tunel wydrążony albo przez dzika, albo człowieka maszerującego na rakietach. W sam raz, żeby wpasować się z nartami.
Jeszcze jeden widok w krajobrazie: samotny świerk na niedużej polanie obramowanej lichą grabiną. Pielgrzym wyjęty z tłumu podobnego mu boru. Kora odchodzi płatami od pnia, odsłaniając plamy zaschniętej żywicy. Oblepiają ją pasma burych kłaków. Znowu tropy. Wszystkie przecinają polanę, niemal muskając świerk. Ale żadne nie należą do niedźwiedzia.
Widziałem już to drzewo. A może raczej: takie drzewo. W Accademia Carrara w Bergamo było sędziwym dębem z obrazu Włocha Antonia Fontanesiego. Rósł na skraju ścieżki, która lawirowała między wzgórzami, by potem rozmyć się w kolorach tuż pod horyzontem. Wszystko było tam anonimowe: droga zbyt wąska, by pomieścić wóz konny, kwiaty zbyt drobne, by je rozpoznać, a trawy zbyt bujne, by je zadeptać. Nawet mijająca dąb postać zbyt niewyraźna, by można było nabrać pewności, że to człowiek, a nie zwodnicza gra światła. Gruby łukowaty konar zwieszał się nad ścieżką jak parasol. Nie dało się nie zauważyć troski, z jaką drzewo pochyla się nad niewędrowcem. Ale przede wszystkim było jak magnes dla drogi, która mogła je wyminąć, ale wolała nadłożyć samej siebie, by choć na chwilę znaleźć się w jego sąsiedztwie. Najwyraźniej Fontanesi lepiej od innych artystów znał to i inne prawidła rządzące krajobrazem. W 1986 roku wyruszył na dwanaście lat z Florencji do Tokio, żeby pod egidą tamtejszej władzy uczyć Japończyków języka pejzażu.
Cokolwiek zostawiło sierść na świerku u progu Dydiowej – niedźwiedź czy jeleń, który porożem wyczochrał również okoliczne graby – zrobiło to umyślnie, żeby dać ślad swojej obecności i położyć łapę na okolicy. Drzewo stało się słupem ogłoszeniowym. Obowiązkowym przystankiem wszystkich lokalnych migracji.
Droga powinna była doprowadzić nas do sfatygowanej bacówki, ale kiedy tylko wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń, zboczyliśmy na południe. Widzieliśmy polskie i ukraińskie słupki graniczne, domyślaliśmy się Sanu i cieszyliśmy się jak dzieci zjazdem w dół doliny. Sto lat wcześniej była tu duża wieś. Sto pięćdziesiąt gospodarstw, dziewięćset mieszkańców, cerkiew, młyn. Jej pastwiska kończyły się dopiero na Bukowym Berdzie, które mieszkańcy nazywali swoją połoniną, Połoniną Dydiowską. Z kolei San spajał oba brzegi, zamiast je dzielić. Na starych austro-węgierskich mapach widać jeszcze drogę, która z rzeką tańczy, raz prowadząc, innym razem dając się prowadzić. Ciągnie ludzi to na lewy, to na prawy brzeg. Pomyślałem, że tak było sprawiedliwiej: nie mieszać krajobrazu w ludzkie porachunki; żyć z rzeką, a nie pomimo niej.
W modrzewiach pośrodku zaśnieżonej łąki zamajaczył dach. Zjechaliśmy w jego kierunku i zaraz zgubiliśmy. Drzewa rosły zbyt gęsto, by w nie wejść. Wróciliśmy na wzniesienie, chałupa znów tam była, a potem, gdy jeszcze raz chcieliśmy się zbliżyć, zniknęła. Jak w baśniach o skarbcu czekającym tylko na tych, których intencje są wzniosłe i szczerze. Wreszcie, kiedy zniecierpliwienie i frustracja zaczynały brać górę, furtkę w modrzewiach wskazały tropy zająca, tasiemka ułożona z igreków. Chata była drewniana, ze świeżo ciosanych bali, bez prądu, bez kanalizacji, za to z nową kłódką i wyniesionym tarasem wycelowanym w Ukrainę. Przy ceglanym kominku stało zakurzone wezgłowie łóżka. Być może w jego spękaniach Dydiowa zapisywała kiedyś swoje sny.
Nie mieliśmy wątpliwości, że to domek myśliwski. Usiedliśmy na werandzie, pod puchatą czapą śniegu wypiliśmy herbatę, zagryźliśmy ją chlebem i kabanosami, po czym po własnych śladach wróciliśmy do teraźniejszości.
Po drugiej stronie góry drogę przeciął samotny kruk, a potem drugi, trzeci i dwudziesty. Wszystkie wskazywały na wpół zjedzoną sarnę. Spod zakrwawionego śniegu wystawało oko, którego nie zdążyły wykoleć, oraz dziewięć żeber oplecionych strzępami mięsa. Gwarne krakanie zagłuszało każdą myśl.
10
Zatrzymaliśmy się w Lutowiskach u człowieka, który miał na ścianach co najmniej tyle trofeów, ile lat przepracował w straży granicznej. Próbowaliśmy obejrzeć w telewizji, jak wychudzeni faceci latają na nartach, ale odbierało tylko zakłócenia. Zapadał zmierzch, gdy jeszcze raz tego dnia sami przypięliśmy narty.
Krywka była kolejną wsią wziętą przez historię w nawias. Leżała na dnie kotliny i zbierała wody kilku niepozornych potoków. Znajdowała się pod samą granicą, którą poprowadzono tu od linijki. Wytyczył ją w 1951 roku znany gruziński kartograf nazwiskiem Stalin w ramach powojennej korekty. Namówił swoich polskich towarzyszy na machniom, w ramach którego ZSRR otrzymał węgiel ziemi sokalskiej, Polska zaś wąski pas podkarpacki między innymi z Ustrzykami Dolnymi, Krościenkiem, Czarną i Lutowiskami.
Z czasem Krywka weszła w skład Państwowego Gospodarstwa Rolnego. Teraz wstępu broniła tam samotna brama bez ogrodzenia i tabliczka TEREN PRYWATNY, którą ominęliśmy.
Żeby znaleźć cerkwisko, trzeba było trafić między właściwe potoki. Próbowaliśmy sforsować jeden z nich, jednak lód pękł pod uderzeniem kija. Noc zabrała drzewa i poczucie orientacji. Było ciemno jak w ostatnich godzinach przed pierwszym użyciem ognia.
Po niebie nad Lutowiskami chaotycznie krążyły snopy reflektorów, słyszeliśmy też warkot silników. Spodziewaliśmy się natknąć na skutery pograniczników, ale nikt nie nadjeżdżał. Zaskoczyli nas przy samochodzie. Pakowaliśmy narty do bagażnika, gdy oślepił nas snop reflektorów. Było ich dwóch i najwyraźniej zaparkowali w krzakach, żeby nas wystraszyć. Zdawali się tym faktem bardzo ucieszeni.
– Fajne narty – rzucił jeden z nich.
– Panowie lubią pojeździć?
– Narty zakładamy wtedy, jak nam się skończą pieniądze na paliwo do skuterów. Nie boicie się tak po ciemku na samych czołówkach?
– Czego się bać?
– Nie mówili wam o misiach?
Najwyraźniej w miejscu, gdzie staliśmy, trzy dni wcześniej jeden z nich natknął się na niedźwiedzicę z młodymi. Zwierzę stanęło na tylnych łapach, ryknęło jak kościelny dzwon, a potem zawróciło.
Opowiedzieli też o żonie ministra z lat osiemdziesiątych, do której należał spory kawał przygranicznej ziemi. Doczytałem potem w internecie, że ów nieżyjący już polityk na popegeerowskich gruntach hodował jałówki na mięso, a w swojej rezydencji trzymał trofeum własnoręcznie upolowanej żyrafy. Podobno z jej nóg zrobił stolik.
11
Zamiast hibernować, niedźwiedzie