złożono na drewnianej platformie, do której dostawiono ścianki i klapę, zamieniając ją w skrzynię. Wóz przeciągnął ją na dworzec w Stanisławowie, gdzie skarb przełożono do wagonu towarowo-pospiesznego pociągu.
W suterenie siedziby Polskiej Akademii Umiejętności przy ulicy Sławkowskiej w Krakowie na transport czekała już specjalnie na tę okazję przygotowana pracownia z wodociągiem, elektrycznością, dźwigiem i wanną. Choć w relacjach nie zachowała się informacja, czy była również choinka, pewnym jest, że okaz wypakowano ze skrzyni w wigilię Bożego Narodzenia. I to wcale nie była cicha noc.
Dalej wszystko działo się ekspresowo. 4 stycznia gotowy był gipsowy odlew, który dziesięć dni później trafił na ekspozycję. Po kilku tygodniach taki sam odlew miało już muzeum w Katowicach. Do końca marca z nosorożca ściągnięto skórę, a potem wykąpano ją w roztworze soli. Równocześnie przygotowano manekin zwierzęcia w pozycji naturalnej, a więc nogami do dołu. Nogi wykonano z żelaznych sztab, tułów z desek i wiór drzewnych. Następnie na model naciągnięto wspomnianą skórę. 23 kwietnia trafił do przygotowanej na potrzeby nowego eksponatu sali wystawowej, gdzie doklejono mu jedyne brakujące elementy – niezachowane rogi nosowe, kopyta i uszy. W czerwcu prehistoryczne zwierzę mogli już oglądać pierwsi zwiedzający. Prasa okrzyknęła je trzecim po Damie z łasiczką i Wawelu najcenniejszym zabytkiem Krakowa. Pozostało nim do dziś.
W takim stanie zastałem nosorożca prawie dziewięćdziesiąt lat później, gdy wietrznego październikowego popołudnia stanąłem przed wypchanym cielskiem w jeszcze innym krakowskim muzeum. Nosorożec był pulchny i goły, ale wciąż jedyny na świecie tak dobrze zachowany. Być może z uwagi na fakt, że plejstocen skończył się kilkanaście tysięcy lat wcześniej, nie zdecydowano się na rekonstrukcję chroniącego przed chłodem owłosienia.
Umieszczone w gablocie obok oryginalne język, tchawica i podniebienie ssaka wyglądały jak wylinki gigantycznego wija i budziły moje obrzydzenie.
Wydobycie nosorożca spod ziemi odbiło się w okolicach Staruni echem porównywalnym tylko z lądowaniem Apollo 11 na Księżycu. Widzieli je również ci, których nie było jeszcze wtedy na świecie. Jeszcze pod koniec lat siedemdziesiątych w prasie opublikowano pełne nieścisłości wspomnienie naocznego świadka. Niejaki Antoni Kogut z Brzegu Dolnego przekonywał, że wszystko działo się dwa lub trzy lata później niż powszechnie uważano, a nad szybem stali naukowcy ze Stanów Zjednoczonych wymachujący dolarami.
Ale w relacji Koguta nie zgadzało się przede wszystkim to, że kierujący jego zdaniem pracami inżynier Feliks Mitura w 1929 roku miał dopiero piętnaście lat.
5
Nic tak nie ożywia opowieści jak skamielina albo inny paleontologiczny wątek. Zrozumiałem to dawno temu dzięki W Patagonii Bruce’a Chatwina, która to zajmowała honorowe miejsce na moim regale. Inne książki tylko przyrastały do niej jak martwe korale do rafy.
Podobno do życia w drodze predestynowało go nazwisko. Powtarzał, że fraza chette-wynde oznaczała w staroangielskim wijącą się ścieżkę, choć w rzeczywistości wzięła się od pagórka w hrabstwie Shropshire.
W żyłach Chatwina płynęła krew guzikowych magnatów z Birmingham, ale również mistrza w rzucie kłodą na igrzyskach szkockich górali, arabisty, miłośnika pustyń, i jeszcze żeglarza Charleya Milwarda, którego statek zatonął u wejścia do Cieśniny Magellana. To po nim do przeszklonej gabloty w jadalni babki Bruce’a trafił twardy jak podeszwa kawałek pokrytej rudymi kłakami skóry. Uważany w rodzinie za szczątki brontozaura, tak naprawdę należał do mylodonta, wielkiego naziemnego leniwca, który jeszcze pięć tysięcy lat wcześniej żył w jaskiniach Chile i Argentyny. W życiu Chatwina wszystko było jak ten kawałek truchła – pod płaszczykiem jednego kryło się coś zupełnie innego. Sama gablota babci stała się dla niego źródłem nieustającej inspiracji. To, co zwykłe, było nudne, a on szukał rzeczy i ludzi niepospolitych. Takich, których dałoby się zamknąć w gabinecie osobliwości i coś o nich opowiedzieć. Jego pisanie było zbieraniem eksponatów.
Ale dwa najbardziej niesamowite fakty z jego życia nie były ani trochę podkolorowane. W 1984 roku na jego oczach archeolog Bob Brain odkopał w południowoafrykańskim Swartkrans osmolony fragment kości antylopy. Był dowodem na to, że przodek człowieka już milion dwieście tysięcy lat temu świadomie używał ognia. Do tej pory sądzono, że miało to miejsce siedemset tysięcy lat później.
Drugą najdoskonalszą kreacją Chatwina była ta, na którą również nie miał żadnego wpływu. Jego pośmiertną biografię napisał facet nazwiskiem Shakespeare.
Scenerią najstarszych wspomnień Chatwina była brytyjska plaża, z której obserwował daleki horyzont. Matka i dziadkowie opowiadali mu, że gdzieś tam, między niebem a powierzchnią wody jego ojciec walczy z Niemcami. A potem karmili tranem z halibuta i kazali bawić się w piasku. Kiedy pierwszy raz zobaczył padający śnieg, powiedział, że to boska ślina. Miał też dziecięcy nawyk sprawdzania, co znajduje się za kolejnym zakrętem. Kiedy dorósł, ojciec traktował go jak małego dorosłego i co wieczór prosił o raportowanie wydarzeń dnia. Tłumaczył, że dzięki temu Bruce uzyska łatwość mówienia i klejenia zdań. Wiele lat później Chatwin opowiadał redaktorowi „Sunday Times”, że geniuszem został jako dwulatek, gdy w pogoni za pociągiem przewrócił się i uderzył głową o peron. Twierdził, że mniej więcej w tym czasie z uwagi na zniewalającą urodę jego twarz trafiła na puszkowane jedzenie dla niemowląt. Od małego towarzyszyć miał mu Tommy, niewidzialny przyjaciel skłonny wysłuchać każdej historii. Tommy był przydatny, bo nigdy nie mówił „sprawdzam”.
Dla przyjaciół i znajomych Chatwina miarka przebrała się chyba wtedy, gdy umierał na AIDS. Jego liczne homoseksualne romanse były tajemnicą poliszynela, ale mimo to przekonywał, że zabija go nieznany nauce grzyb, który dotychczas zaobserwowano wyłącznie u dziesięciu chińskich rolników i jednej orki. Biografia pióra Nicholasa Shakespeare’a rozłożyła tę i wszystkie inne blagi na łopatki. Czytało się ją i czuło jednocześnie szczerą sympatię i oburzenie. Jeszcze jeden geniusz, który prywatnie był paskudnym człowiekiem.
W Patagonii była najgłośniejszą z kreacji Chatwina. Umyślił sobie taki, a nie inny kierunek, bo była krainą wyobraźni, gdzie jako dziecko w powojniu uciekał przed atomowymi grzybami. Leżała daleko poza zasięgiem nuklearnego konfliktu, który wisiał w powietrzu. Chatwin przypomniał sobie o niej, gdy na początku lat siedemdziesiątych odwiedził w Paryżu architektkę Eileen Gray. Miała ponad dziewięćdziesiąt lat, a w jej salonie wisiała namalowana gwaszem mapa Patagonii.
– Zawsze chciałem tam pojechać – zagaił.
– Ja też. Niech pan pojedzie tam za mnie.
Nigdy nie twierdził, że owoc tej podróży jest reportażem. To, co przydarzyło mu się po drodze, ubrał tak, by stało się wciągającą opowieścią. Tylko na tym mu zależało. Był zachwycony pozytywnym odbiorem książki, ale równocześnie irytowały go recenzje, których autorzy kompletnie minęli się z jego zamierzeniami. Podróż traktował jak metaforę, a Patagonia – ostatnie miejsce na Ziemi, które zaludnił Homo sapiens, kraina gigantów i wyrzutków – była jej idealną areną. Z kolei z pozoru nowatorska, nieortodoksyjna i kolażowa forma miała przywodzić na myśl klasyczne powieści pikarejskie. To wonder voyage, podróż cudów, pisał na tyle okładki jednego z pierwszych wydań. „Narrator wędruje po odległej krainie w poszukiwaniu przedziwnej bestii i opisuje spotkanych po drodze ludzi, których historie opóźniają jego podróż”. Rzeczownik „narrator”, nie „autor”, nie był przypadkowy. Na książkę złożyło się kilkadziesiąt migawek, przelotnych spojrzeń, a bohaterowie przekazywali go sobie niemal z rąk do rąk. „Zostań dłużej, a obraz zniknie za mgłą”, dekonstruował metodę pisarską Shakespeare. Jego zdaniem owocem tej perspektywy przechodnia wcale nie była półprawda, ale półtorej prawdy. Patagonia nie jako encyklopedyczne hasło, lecz wnikliwa rekonstrukcja marzeń sennych.