Edyta Świętek

Grzechy młodości


Скачать книгу

wtedy to już chyba z niczym by sobie nie poradziła – pomyślał na poły z uznaniem, na poły z lekką niechęcią. Miejmy nadzieję, że mama nie będzie wałkowała tematu naszego małżeństwa po południu. Wszak to nie jej problem.

      Niestety jego pobożne życzenia spełzły na niczym. Ledwo bowiem przekroczył próg mieszkania, Franciszka najpierw podała mu obiad, a potem stanęła nad głową jak kat i wróciła do przerwanej dyskusji niemalże w tym samym punkcie, w którym on ją zakończył.

      – Synku, no przecież tak nie można. – Tym razem uderzyła w łagodny ton. – Zostawiasz tę biedną kobiecinę samą z czwórką drobiazgu. Jak cię znam, to w niczym jej nie ułatwiasz życia, a jedynie stawiasz wymagania. Ty wiesz, ile roboty jest przy maluchach? To oczywiste, że Elżbiecie brakuje siły. Jedno i drugie wciąż sika w majtki. Toż to wstyd! Trzylatek i roczna dziewczynka! Ale mnie nawet nie dziwi, że tak jest, bo jakże ona może sama dopilnować wszystkiego? O starsze dzieci mam do was dwojga żal. Bo ani z Maryśki, ani z Wieśka nie ma człowiek pożytku i wyręki. Właściwie to chyba nawet Wiesiek prędzej coś pomoże niż ona, choć też robi to z łaski na uciechę.

      – Przecież to jeszcze dzieciaki! – żachnął się mężczyzna, zajadając kapuśniak.

      – Owszem. Ale ty i Kazek w ich wieku mieliście już obowiązki. I Agata też, i Gienek. Manuelka pomaga Ewie, aż miło. Beata, choć pięciolatka, też rwie się do pracy. A ty chowasz w domu księżną udzielną, która tylko stroi fochy. Ja wiem, że to twoja pupilka, ale zważ na krzywdę, jaką jej w ten sposób wyrządzasz. Jak ona sobie poradzi w dorosłym życiu? Kto jej będzie usługiwał? Dawno już chciałam o tym z wami pomówić, ale jakoś tak nie miałam kiedy. No i wciąż szukałam dla niej usprawiedliwień, że to jeszcze dziecko i jeszcze wszystkiego zdążycie ją nauczyć. Ale to nieprawda, bo jest z niej straszny wałkoń! I potworny samolub! Nic u niej nie słychać tylko „ja” i „ja”, i „ja”. Albo „moje”. Nie potrafi się dzielić. Tak być nie powinno!

      – Skarcę Marysię, gdy wróci – odparł skruszony Tymek.

      Nie mógł odmówić matce racji. Sam wczoraj zauważył, że córka jest krnąbrna i leniwa. Nie dość, że niczego nie potrafi wykonać, to na dodatek nic jej się nie chce. Każde polecenie wydane córce wywołuje krzywe spojrzenie lub falę protestów. Na porządku dziennym jest tupanie nogą, płacz i pyskowanie.

      – Skarcisz, skarcisz… – powiedziała bez większego przekonania Franciszka. – To za mało. Jej trzeba tłuc do głowy ile wlezie, że ma matce pomagać. Dobry przykład dać dziecku! Sam też powinieneś zakasać rękawy i zrobić coś w domu. Może wtedy Elżunia przestanie ciągle buczeć. A jak będzie miała choć chwilę wytchnienia, to i prędzej o siebie zadba. Bo wygląda jak nieboskie stworzenie. Spójrz no tylko na Ewę albo Agatę. Obydwie zadbane, pogodne. I na dom mają czas, i na dancingi. A ty trzymasz tę swoją męczennicę w chałupie bez żadnych rozrywek. Urobioną po łokcie, jakby była komornicą, nie przymierzając! A przecież ona też potrzebuje odrobiny przyjemności. Może nawet bardziej niż inni, bo całymi dniami użera się z dziećmi! I nie chodzi mi bynajmniej o to, co wam, chłopom, siedzi w łepetynach, a o wyjście na miasto. Tyś jest wielki pan dyrektor. Ciągle latasz po bankietach! A żona co? – Podniosła głos i zmierzyła syna srogim wzrokiem. – Nie próbuj mi przerywać! – uprzedziła jego słowa, gdyż już otwierał usta. – Dawno zasłużyłeś na połajankę! I żałuję, że wcześniej nie powiedziałam ci, co o tym wszystkim myślę!

      – Ależ mamo! – próbował coś wtrącić, lecz z miejsca go uciszyła, więc siedział przed rodzicielką potulny jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Ostatni raz miał w sobie tyle pokory pewnie ze trzydzieści lat temu, gdy był chłopcem. Teraz odczuwał wstyd, że matka ruga go jak jakiegoś smarkacza. Na szczęście nie było przy tym starszych dzieci, bo chyba zapadłby się pod ziemię. Albo po prostu by do tego nie dopuścił.

      – Żadne „ależ mamo”! I żebyś mi przypadkiem stąd nie wychodził! – warknęła, widząc, że syn zezuje w stronę drzwi. – Masz tu drugie danie. – Podała mu makaron z serem. – Ja nie mówię, że Elżunia jest święta, bo i ona ma swoje za uszami. Za bardzo wam pobłaża. I tobie, i dzieciakom. Rozpuściła was jak dziadowskie bicze. A baba powinna wszystko trzymać twardo w garści. O! – Zacisnęła pięść i uniosła ją wysoko. – Bo bez kobiety nie ma domu i rodziny. Sam widzisz, jak to wygląda, gdy zabrakło twojej żony!

      – No… Tak. Jest kiepsko – przyznał matce rację.

      Czuł się jak zbity pies. Jak przegrany człowiek, choć na pozór zawsze odnosił sukcesy. Miał czwórkę dorodnych potomków, mieszkanie, wspaniałą karierę. Niedawno rozpoczął kurs na prawo jazdy. Mógł przebierać wśród najpiękniejszych kobiet w Bydgoszczy, był niekwestionowanym królem życia. I nagle ten idealnie poukładany świat szlag trafił! Coś poszło nie tak.

      To była wina Elki. Nigdy w życiu nie podniósłbym ręki na kobietę. Sprowokowała mnie. A zresztą czy to, co zaszło, jest biciem? – Właściwie nawet nie był przekonany, czy trafił. A może to ona, widząc, że się na nią zamierzał, zrobiła unik? Przy swej tuszy jest tak niezdarna, że mogła po prostu upaść na dywan. Tak. To właśnie tak musiało być. Przecież ja bym jej nie tknął. To do mnie niepodobne. Nie skrzywdziłbym żony. Wszak jest matką moich dzieci. Nawet jeśli miłość dawno wygasła, to przecież ją szanuję.

      Wciąż sobie obiecywał, że kiedyś zwróci ślubnej wolność i pozwoli jej odejść, dokąd zechce, by ułożyła swój świat od nowa.

      – Trzeba tu u was wiele zmienić, synu. Nie chcesz mieć chyba sumienia obciążonego jakimś szalonym wyczynem Elżuni? Nie martw się. Z nią też porozmawiam. Niech no tylko do siebie dojdzie. Jak pogoni starsze dzieci do pracy, to zaraz będzie miała lżej. A ty przestań tak hołubić tę małą cwaniarę, bo rośnie z niej niezgorsze ziółko. Ja ci to mówię! Ja! – Wskazała palcem na swoją pierś. – A wiesz, że wnuki są dla mnie największą radością. Nigdy nie skrzywdziłabym żadnego z nich. I wszystkie jednakowo kocham. Co do jednego! Mówię to wyłącznie dla dobra Maryśki.

      Zmęczona tyradą klapnęła ciężko na zydel.

      – Nie frasuj się, Tymku. Wszystko będzie dobrze. Tylko miej trochę serca i zrozumienia dla żony. Sam widzisz, ile trudu trzeba włożyć w prowadzenie domu.

      W głębi duszy uważała synową za histeryczkę. Wszak gdy sama była młodą mężatką, nie dość, że musiała dbać o dzieci i dom, to jeszcze wykonywała różne prace w gospodarstwie.

      Dosyć miałam na głowie: krowy, świnie, kury, kaczki… Ogród warzywny i uprawy w polach. Łąki, które wciąż wymagały koszenia, grabienia, suszenia… Ech… Życie! – pomyślała.

      Wspomniała czas, gdy nastała wojna, a wraz z nią strach o każdy dzień. Do tego doszła ciężka robota w fabryce. Uważała, że teraz ludzie mają zdecydowanie o wiele lepiej. Pojawiły się udogodnienia, o jakich w młodości nawet nie marzyła. Ile odpada mozołu, gdy po chleb można pójść do sklepu, który stoi niemalże przed nosem, i nie trzeba miesić ciasta własnoręcznie? Jak pomocna jest pralka, która upierze łachy, a potem wystarczy przepuścić je przez wyżymaczkę i wywiesić do wyschnięcia? Nie ma zabawy z balią, tarą i zimną wodą ze studni. W każdym domu jest elektryczność. Ot postęp, nowoczesność i miastowe wygody! Kobiety mają tyle strojów, ile dusza zamarzy. Buty nie jedne – noszone tylko w zimie, ale do wyboru na każdą porę roku. Doskonale pamiętała, jak jej matula prosiła męża o pieniądze na paradne trzewiki. On wolał rzucić księdzu na tacę. A ile razy złapał kurę z podwórka i zamiast zabić na niedzielny rosół, zanosił ją plebanowi?

      Ciężko było i biednie, ale jakoś człowiek żył, i doceniał każdą chwilę. A jednak młodym ciągle źle, ciągle mało i ciągle krzywda. Ale trzeba mieć zrozumienie dla wszystkich. Bo jak ktoś nie zna innej, trudniejszej doli, to czuje się pokrzywdzony tym, co go otacza, i chciałby mieć jeszcze lepiej.

      Chociaż