Jeffery Deaver

Pogrzebani


Скачать книгу

sumie jednak niewiele, i Sachs przypuszczała, że nawet najbardziej zdesperowane ćpuny i klienci prostytutek wiedzieli, że są zdrowsze miejsca na wzięcie działki albo zrobienie laski niż teren poprzemysłowy z toksycznymi odpadami.

      Nad drzwiami lub obok wisiały tabliczki: Dział maszynowy. Badania materiałów rozszczepialnych. Testy dozymetrów indywidualnych – przejście za punkt kontroli B bez sprawdzenia wzbronione.

      – Dziwne – odezwał się policjant obok niej głosem zdyszanym od biegu.

      – Co, Alonzo?

      – Tu nie ma dymu.

      Faktycznie. Zagadka.

      Wprawdzie źródło czarnego i dość szerokiego słupa dymu znajdowało się w pobliżu, powietrze wokół nich było przejrzyste.

      Cholera, pomyślała. Produkowano tutaj materiały promieniotwórcze. Może na końcu korytarza natkną się na grube i nieprzepuszczalne drzwi bezpieczeństwa, które skutecznie odgrodzą ich od dymu – a przy tym zablokują dalszą drogę.

      Dotarli do zakrętu korytarza w kształcie litery L i zatrzymali się, ale tylko na chwilę. Sachs przyczaiła się i pochyliła, wysuwając do przodu broń.

      Wilkes znów ją ubezpieczała, Alonzo odsunął się pod przeciwległą ścianę.

      Pusto.

      Trzask w radio.

      – Patrol, cztery osiem siedem osiem. Z tyłu dziura w ogrodzeniu. Osoba mieszkająca poza terenem mówi, że widziała białego, potężnie zbudowanego mężczyznę z brodą, który wybiegł tędy pięć minut temu. Z torbą albo plecakiem. Nie widziała, dokąd uciekł ani czy miał samochód.

      – Zrozumiałam – szepnęła Sachs. – Zawiadom tutejszy posterunek i ESU. Jest ktoś w głębi budynku? Gdzie źródło ognia?

      Nikt nie odpowiedział. Ale inny funkcjonariusz zameldował, że właśnie przyjechali strażacy i przebili się przez ogrodzenie.

      Sachs i jej dwoje towarzyszy pokonali ostry skręt i szli korytarzem przed siebie. Nie zatrzymuj się, nie zatrzymuj, powtarzała w duchu, z trudem łapiąc powietrze.

      Dotarli już prawie do końca skrzydła. Przed sobą zobaczyli drzwi. Nie tak złowrogie i niedostępne, jak się spodziewała: zwykłe, drewniane drzwi, w dodatku lekko uchylone. Wciąż jednak nie widziała dymu, co oznaczało, że musi tu być jeszcze jedno szczelne pomieszczenie, w którym przebywa ofiara.

      Sachs pobiegła sprintem i pchnęła drzwi, żeby jak najszybciej dostać się do pomieszczenia, gdzie szalał pożar.

      I nagle, z łomotem, który zaparł jej dech, zderzyła się z Robertem Ellisem, strąciła go z drewnianej skrzynki. Mężczyzna wrzasnął przerażony.

      – Chryste Panie! – krzyknęła. Odwróciła się do dwójki policjantów. – Tutaj, szybko!

      Chwyciła Ellisa w pasie i uniosła, aby pętla nie ucisnęła jego szyi. Był cholernie ciężki.

      Wilkes znów ich ubezpieczała – nie mieli pewności, czy uciekinierem był sprawca, a poza tym nie wiadomo, czy działał sam – a Sachs z pomocą drugiego policjanta uniosła Ellisa; Alonzo zdjął mu z szyi stryczek i opaskę z oczu, a mężczyzna w panice rozejrzał się po pomieszczeniu jak zaszczute zwierzę.

      Łkał i kaszlał.

      – Dziękuję, dziękuję! Boże, o mało nie umarłem!

      Sachs zlustrowała wnętrze. Ani śladu ognia. Tu i w sąsiednim pomieszczeniu. O co chodzi, do cholery?

      – Jest pan ranny, coś pana boli? – Pomogła mu zejść na podłogę.

      – Chciał mnie powiesić! Chryste. Kto to jest? – mamrotał półprzytomnym głosem.

      Powtórzyła pytanie.

      – Nie wiem. Chyba nic mi się nie stało. Gardło mnie boli. Ciągnął mnie za tę cholerną pętlę na szyi. Prawie cały czas miałem zawiązane oczy.

      Zatrzeszczało radio.

      – Patrol siedem trzy osiem jeden – odezwał się kobiecy głos. – Detektyw Sachs? Odbiór.

      – Mów.

      – Jesteśmy za budynkiem. Tu się pali. W stalowej beczce. Wygląda na to, że spalił dowody. Jakaś elektronika, papiery, tkanina. Wszystko poszło z dymem.

      Sachs nałożyła rękawiczki i zdjęła Ellisowi taśmę krępującą mu ręce i nogi.

      – Da pan radę iść, panie Ellis? Wszyscy powinni opuścić to pomieszczenie, muszę je przeszukać.

      – Tak, oczywiście. – Nogi jeszcze się pod nim uginały, ale razem z Alonzem pomogli mu wyjść z budynku na pusty parking, gdzie właśnie dogaszano ogień w beczce.

      Zajrzała do środka. Niech to szlag. Wszystko obróciło się w popiół, poczerniały metal i kulki stopionego plastiku. Czyli sprawca, Kompozytor, może i był wariatem, ale na tyle przezornym, by zniszczyć dowody.

      Szaleństwo i inteligencja u podejrzanego stanowiły bardzo groźne połączenie.

      Posadziła Ellisa na zwoju kabla. Zza rogu wyłonili się dwaj ratownicy medyczni, których przywołała gestem.

      Ellis w zdumieniu przyglądał się scenie przypominającej scenografię kiepskiego antyutopijnego filmu.

      – Pani detektyw? – powiedział.

      – Tak?

      – Spokojnie szedłem ulicą – wymamrotał Ellis. – I zanim się zorientowałem, zarzucił mi coś na głowę i straciłem przytomność. Czego on chce? To terrorysta? Z ISIS czy czegoś w tym stylu?

      – Chciałabym panu odpowiedzieć, panie Ellis. Ale naprawdę nie mamy pojęcia.

      ROZDZIAŁ 7

      Pocił się.

      Dłonie, skóra głowy, pokryta włosami pierś.

      Mimo jesiennego chłodu wszystko było wilgotne.

      Poruszał się szybko, żeby nikt go nie widział.

      Ale i dlatego, że zachwiała się harmonia jego świata. Jak gdyby ktoś kopnął wirujący bączek.

      Jakby zagrał fałszywe dźwięki, jakby zgubił rytm odmierzany przez metronom.

      Stefan szedł ulicą w Queens. Rozgorączkowany. Czuł łaskotanie pod pachami, swędziała go głowa. Cały spływał potem. Właśnie opuścił hotel, w którym mieszkał, a właściwie się ukrywał, odkąd umknął z tamtego strasznego świata ciszy, w którym tkwił przez lata.

      Ciągnął walizkę na kółkach i niósł torbę z laptopem. Resztę dobytku zostawił. Na razie musi wystarczyć. Dowiedział się, że chociaż media mówiły o porwaniu, to chyba nikt go nie powiązał ze zdarzeniem ani nie podejrzewał o skomponowanie melodii z sugestywną, aczkolwiek niepokojącą sekcją rytmiczną.

      Jego muza… Owszem, pilnowała go z Olimpu. Mimo to mało brakowało, by wpadł w ręce policji.

      Naprawdę mało brakowało!

      Ta ruda policjantka, którą zobaczył w monitorze kamery. Gdyby jej nie zamontował albo przegapił sygnał ostrzegawczy, pewnie by go złapali i na zawsze rozłączyli z Harmonią.

      Szedł szybko z opuszczoną głową, broniąc się przed Dzikim Wrzaskiem – czuł, jak skóra mu cierpnie od dysonansu.

      Nie…

      Z trudem nad tym zapanował.

      Stefan nie mógł się powstrzymać od myśli o muzyce sfer.

      Ta koncepcja filozoficzna poruszała go do głębi. Według tej teorii wszystko we wszechświecie – planety, słońce, komety, gwiazdy – wytwarzało energię w formie słyszalnych dźwięków.

      Starożytni nazywali ją musica mundana.

      Podobną