sumie jednak niewiele, i Sachs przypuszczała, że nawet najbardziej zdesperowane ćpuny i klienci prostytutek wiedzieli, że są zdrowsze miejsca na wzięcie działki albo zrobienie laski niż teren poprzemysłowy z toksycznymi odpadami.
Nad drzwiami lub obok wisiały tabliczki: Dział maszynowy. Badania materiałów rozszczepialnych. Testy dozymetrów indywidualnych – przejście za punkt kontroli B bez sprawdzenia wzbronione.
– Dziwne – odezwał się policjant obok niej głosem zdyszanym od biegu.
– Co, Alonzo?
– Tu nie ma dymu.
Faktycznie. Zagadka.
Wprawdzie źródło czarnego i dość szerokiego słupa dymu znajdowało się w pobliżu, powietrze wokół nich było przejrzyste.
Cholera, pomyślała. Produkowano tutaj materiały promieniotwórcze. Może na końcu korytarza natkną się na grube i nieprzepuszczalne drzwi bezpieczeństwa, które skutecznie odgrodzą ich od dymu – a przy tym zablokują dalszą drogę.
Dotarli do zakrętu korytarza w kształcie litery L i zatrzymali się, ale tylko na chwilę. Sachs przyczaiła się i pochyliła, wysuwając do przodu broń.
Wilkes znów ją ubezpieczała, Alonzo odsunął się pod przeciwległą ścianę.
Pusto.
Trzask w radio.
– Patrol, cztery osiem siedem osiem. Z tyłu dziura w ogrodzeniu. Osoba mieszkająca poza terenem mówi, że widziała białego, potężnie zbudowanego mężczyznę z brodą, który wybiegł tędy pięć minut temu. Z torbą albo plecakiem. Nie widziała, dokąd uciekł ani czy miał samochód.
– Zrozumiałam – szepnęła Sachs. – Zawiadom tutejszy posterunek i ESU. Jest ktoś w głębi budynku? Gdzie źródło ognia?
Nikt nie odpowiedział. Ale inny funkcjonariusz zameldował, że właśnie przyjechali strażacy i przebili się przez ogrodzenie.
Sachs i jej dwoje towarzyszy pokonali ostry skręt i szli korytarzem przed siebie. Nie zatrzymuj się, nie zatrzymuj, powtarzała w duchu, z trudem łapiąc powietrze.
Dotarli już prawie do końca skrzydła. Przed sobą zobaczyli drzwi. Nie tak złowrogie i niedostępne, jak się spodziewała: zwykłe, drewniane drzwi, w dodatku lekko uchylone. Wciąż jednak nie widziała dymu, co oznaczało, że musi tu być jeszcze jedno szczelne pomieszczenie, w którym przebywa ofiara.
Sachs pobiegła sprintem i pchnęła drzwi, żeby jak najszybciej dostać się do pomieszczenia, gdzie szalał pożar.
I nagle, z łomotem, który zaparł jej dech, zderzyła się z Robertem Ellisem, strąciła go z drewnianej skrzynki. Mężczyzna wrzasnął przerażony.
– Chryste Panie! – krzyknęła. Odwróciła się do dwójki policjantów. – Tutaj, szybko!
Chwyciła Ellisa w pasie i uniosła, aby pętla nie ucisnęła jego szyi. Był cholernie ciężki.
Wilkes znów ich ubezpieczała – nie mieli pewności, czy uciekinierem był sprawca, a poza tym nie wiadomo, czy działał sam – a Sachs z pomocą drugiego policjanta uniosła Ellisa; Alonzo zdjął mu z szyi stryczek i opaskę z oczu, a mężczyzna w panice rozejrzał się po pomieszczeniu jak zaszczute zwierzę.
Łkał i kaszlał.
– Dziękuję, dziękuję! Boże, o mało nie umarłem!
Sachs zlustrowała wnętrze. Ani śladu ognia. Tu i w sąsiednim pomieszczeniu. O co chodzi, do cholery?
– Jest pan ranny, coś pana boli? – Pomogła mu zejść na podłogę.
– Chciał mnie powiesić! Chryste. Kto to jest? – mamrotał półprzytomnym głosem.
Powtórzyła pytanie.
– Nie wiem. Chyba nic mi się nie stało. Gardło mnie boli. Ciągnął mnie za tę cholerną pętlę na szyi. Prawie cały czas miałem zawiązane oczy.
Zatrzeszczało radio.
– Patrol siedem trzy osiem jeden – odezwał się kobiecy głos. – Detektyw Sachs? Odbiór.
– Mów.
– Jesteśmy za budynkiem. Tu się pali. W stalowej beczce. Wygląda na to, że spalił dowody. Jakaś elektronika, papiery, tkanina. Wszystko poszło z dymem.
Sachs nałożyła rękawiczki i zdjęła Ellisowi taśmę krępującą mu ręce i nogi.
– Da pan radę iść, panie Ellis? Wszyscy powinni opuścić to pomieszczenie, muszę je przeszukać.
– Tak, oczywiście. – Nogi jeszcze się pod nim uginały, ale razem z Alonzem pomogli mu wyjść z budynku na pusty parking, gdzie właśnie dogaszano ogień w beczce.
Zajrzała do środka. Niech to szlag. Wszystko obróciło się w popiół, poczerniały metal i kulki stopionego plastiku. Czyli sprawca, Kompozytor, może i był wariatem, ale na tyle przezornym, by zniszczyć dowody.
Szaleństwo i inteligencja u podejrzanego stanowiły bardzo groźne połączenie.
Posadziła Ellisa na zwoju kabla. Zza rogu wyłonili się dwaj ratownicy medyczni, których przywołała gestem.
Ellis w zdumieniu przyglądał się scenie przypominającej scenografię kiepskiego antyutopijnego filmu.
– Pani detektyw? – powiedział.
– Tak?
– Spokojnie szedłem ulicą – wymamrotał Ellis. – I zanim się zorientowałem, zarzucił mi coś na głowę i straciłem przytomność. Czego on chce? To terrorysta? Z ISIS czy czegoś w tym stylu?
– Chciałabym panu odpowiedzieć, panie Ellis. Ale naprawdę nie mamy pojęcia.
ROZDZIAŁ 7
Pocił się.
Dłonie, skóra głowy, pokryta włosami pierś.
Mimo jesiennego chłodu wszystko było wilgotne.
Poruszał się szybko, żeby nikt go nie widział.
Ale i dlatego, że zachwiała się harmonia jego świata. Jak gdyby ktoś kopnął wirujący bączek.
Jakby zagrał fałszywe dźwięki, jakby zgubił rytm odmierzany przez metronom.
Stefan szedł ulicą w Queens. Rozgorączkowany. Czuł łaskotanie pod pachami, swędziała go głowa. Cały spływał potem. Właśnie opuścił hotel, w którym mieszkał, a właściwie się ukrywał, odkąd umknął z tamtego strasznego świata ciszy, w którym tkwił przez lata.
Ciągnął walizkę na kółkach i niósł torbę z laptopem. Resztę dobytku zostawił. Na razie musi wystarczyć. Dowiedział się, że chociaż media mówiły o porwaniu, to chyba nikt go nie powiązał ze zdarzeniem ani nie podejrzewał o skomponowanie melodii z sugestywną, aczkolwiek niepokojącą sekcją rytmiczną.
Jego muza… Owszem, pilnowała go z Olimpu. Mimo to mało brakowało, by wpadł w ręce policji.
Naprawdę mało brakowało!
Ta ruda policjantka, którą zobaczył w monitorze kamery. Gdyby jej nie zamontował albo przegapił sygnał ostrzegawczy, pewnie by go złapali i na zawsze rozłączyli z Harmonią.
Szedł szybko z opuszczoną głową, broniąc się przed Dzikim Wrzaskiem – czuł, jak skóra mu cierpnie od dysonansu.
Nie…
Z trudem nad tym zapanował.
Stefan nie mógł się powstrzymać od myśli o muzyce sfer.
Ta koncepcja filozoficzna poruszała go do głębi. Według tej teorii wszystko we wszechświecie – planety, słońce, komety, gwiazdy – wytwarzało energię w formie słyszalnych dźwięków.
Starożytni nazywali ją musica mundana.
Podobną