Wstałam od stołu i podeszłam do toaletki. Wysunęłam szufladę i wyjęłam z niej zielone pudełeczko przewiązane białą wstążką. Czekało na wieczór, ale okoliczności całkowicie się zmieniły. Kiedyś bym wpadła w panikę, ponieważ każde odstępstwo od założonego planu wybijało mnie z rytmu i przerażało. Nie znosiłam tak zwanych nieprzewidzianych sytuacji. Sytuacje i życie należało przewidywać. No ale to było kiedyś… Teraz moje życie przypominało kolorowe układanki przewracające się w kalejdoskopie. Gdybym nie przeszła intensywnego treningu decyzyjno-emocjonalnego w ostatnich tygodniach, pewnie bym już zwariowała. Ale przeszłam, więc po prostu odwróciłam się w stronę Staszka i powoli do niego podeszłam.
– Bardzo się cieszę. – Pocałowałam go w policzek, a potem ujęłam jego dłoń i położyłam na niej ten pakuneczek.
Staszek patrzył pytająco. On też się ćwiczył w byciu zaskakiwanym.
– Co to jest? – zapytał powoli. – Oświadczasz mi się?
– Jestem zwolenniczką równouprawnienia, ale w załączniku wykluczeń jest kilka pozycji. Między innymi oświadczyny. Otwórz i już.
Staszek niepewnie rozsupłał kokardkę. Zdjął wieczko. Wyjął plastikowy patyczek. Wpatrywał się w niego. I wciąż nic nie mówił.
– Czy to znaczy?... – wydusił z siebie w końcu.
– Tak.
Popatrzyliśmy na siebie, a potem świat znowu zawirował. Wszystko się kręciło, kiedy Staszek mnie ściskał i tulił. A góry nade mną jak niebo, a niebo nade mną jak góry…
Tym razem, choć przez chwilę, niebo było bezchmurne, a góra – czarodziejska.
Rozdział trzeci
Patrzyłam na zegarek i nie mogłam uwierzyć – dochodziła jedenasta. Rekord godny prawdziwego śpiocha. „Cóż, Majewska, jak zmieniasz życie, to po całości”, westchnęłam. I uśmiechnęłam się.
Wczorajszy dzień musiał mieć więcej niż dwadzieścia cztery godziny, tyle się wydarzyło. Kiedy już oboje ze Staszkiem trochę ochłonęliśmy – choć jeśli się zostało rodzicem nawet jeszcze nienarodzonego dziecka, to czy człowiek w ogóle może wrócić do stanu spokojnego ducha? Przecież już zawsze, do końca życia, będzie miał myśli zajęte: troską, radością, lękiem o swojego potomka – zadzwoniłam do mamy, żeby dłużej i w mniej chaotyczny sposób porozmawiać o tak cudownie odnalezionym pradziadku. W sprawie dokonał się pewien postęp. Wydawca, podekscytowany, że tłumaczka tropi ślady prowadzące do własnego drzewa genealogicznego w jego publikacji, ponownie potwierdził, że na zdjęciu jest Stanisław Morlaczonek, urodzony w Polsce, w miejscowości Jabłonka, w 1922 roku. Żyje (obym miała gen długowieczności po nim!) i mieszka w Norfolk. Więcej wydawca nie wie, ale mógłby zapytać. Tu jednak mama zaprotestowała, całkiem przytomnie. Stwierdziła, że nie chce, by o tak ważnej sprawie, jak istnienie rodziny w Polsce, o której Mr Morlaczonek przecież w ogóle nie ma pojęcia, dowiedział się od kogoś obcego. Od razu zawisło w powietrzu oczywiste pytanie – jak w takim razie poinformujemy Staszka z pamiętnika, że w Polsce ma trzy krewne: córkę, wnuczkę i prawnuczkę? Obiecałyśmy sobie z mamą, że prześpimy się z tym pytaniem i w niedzielę coś postanowimy.
Rozmawialiśmy też o Matyldzie. Dowiedziałam się więcej, ale czy potrafiłam sobie to wyobrazić?... Ten temat wciąż napawał mnie lękiem. Jeśli chcę być ze Staszkiem – a chciałam, i to jak! – Matylda nie będzie tylko pod jego opieką, stanie się także częścią mojego życia. Nie podjęliśmy żadnej konkretnej decyzji, prócz jednej – muszę pojechać do Witowa i ją poznać.
A potem poszliśmy do teatru. Staszek wybrał Teatr Słowackiego – piękny budynek, w którym oglądanie przedstawień jest wyjątkowo przyjemne, choć kiedy zna się historię tego skrawka Krakowa… Teatr wybudowano na miejscu kościoła Świętego Ducha, skąd obecna nazwa placu. Wcześniej mieścił się tu zespół klasztorny duchaków, czyli Zakon Ducha Świętego, którego misją było pomaganie porzuconym dzieciom, ubogim i chorym. No i duchacy pomagali w tym miejscu od trzynastego wieku! Mieli szpital i szkołę parafialną. I tak to się toczyło, aż zakon uległ naturalnemu rozwiązaniu – duchaków ubywało, a kiedy ostatni z nich umarł, tereny przejęło miasto. Rada zadecydowała, by wyburzyć budynki klasztorne i na ich miejscu postawić teatr. Oprotestowało to wiele znamienitych osób, w tym Matejko, który – po przegranej – tak się uniósł godnością, że oddał tytuł honorowego obywatela i zapowiedział, że już więcej w Krakowie prac wystawiać nie będzie. Wyburzanie starych budynków zawsze mnie bolało, ale w tej historii bardziej dręczył mnie fakt, że gdzieś w ziemi, pod naszymi stopami, znajdują się groby z cmentarza podrzutków, którymi się duchacy zajmowali. Teraz są okna życia, wtedy była furta życia – tam zostawiano niechciane dzieci, a umieralność wśród nich była naprawdę duża. Tak, ciąża zdecydowanie uwalnia w kobietach nowe pokłady czułości i wzruszeń. Nawet Lalka, którą oglądaliśmy tego wieczoru, wpędziła mnie w nostalgiczny nastrój – żałowałam oczywiście Wokulskiego. Poczciwego, odrzuconego Wokulskiego. W ogóle byłam w takim nastroju, że przytuliłabym do serca cały świat. Po spektaklu poszliśmy na zapowiedzianą kolację do małej greckiej knajpki niedaleko Rynku. Bardzo smaczne, proste jedzenie, a do tego to, czego tak często brak większym restauracjom – spokojna, kameralna atmosfera. Żadnej głośnej muzyki, ostrego światła, zbyt blisko ustawionych stolików i hałasów dochodzących z zewnątrz. Są takie restauracje, w których można tylko zjeść, bo na rozmowę nie ma szans. Tutaj – była. Rozmawialiśmy więc długo w noc. Przede wszystkim o naszym dziecku. Ponoć reakcja mężczyzny na wieść o (nieplanowanej) ciąży to papierek lakmusowy związku. W reakcjach chemicznych jest tak, że środowisko zasadowe zmienia kolor tego papierka na niebieski, a środowisko kwasowe – na czerwony. Reakcja Staszka była intensywną czerwienią – tyle miłości i szczerej radości z niej przebijało; jego prawy charakter i zasady zaś świeciły na niebiesko. Zadeklarował oświadczyny, bardzo się ucieszył, że nie odmówię, gdy już padnie na kolana, trzymając za plecami pudełko z pierścionkiem. Nie nastąpiło to, co prawda, wczoraj, jak sobie wcześniej wyobrażałam, ale to chyba nawet lepiej – więcej emocji bym nie uniosła.
Poza tym znowu rozmawialiśmy o Staszku Morlaczonku i Matyldzie. Mój pradziadek był równie fantastyczny, co… odległy. To niezwykłe, że żył i że pewnie niedługo się spotkamy, ale był niezależnym, samodzielnym, no, może nie tak do końca, przecież osiągnął już sędziwy wiek, człowiekiem. No i być może miał swoich bliskich, którzy otaczali go opieką. Matylda zaś… Z Matyldą, czy z Tyśką, bo tak najczęściej nazywał ją Staszek, nie potrafiłam sobie do końca poradzić. Z jednej strony czułam do tej dziewczynki sympatię, bo przecież to siostra mojego ukochanego Stasia, nieduże, osierocone dziecko, ale z drugiej, czego sama przed sobą się wstydziłam, miałam jakiś opór. Bo kiedy mówiłam „we dwoje”, „tylko my”, odzywało się we mnie to samo pragnienie, które kieruje wszystkimi świeżo zakochanymi – żeby być razem, ukryć się przed innymi, nikogo nie dopuszczać do swojego tajemnego, małego świata. Byłam w ciąży, więc ten dwuosobowy świat zaraz się zaludni kolejnym człowiekiem, ale to jednak co innego. To krew z naszej krwi, nasze dziecko. Matylda zaś była bliska Staszkowi, ale dla mnie – obca. I jeszcze ta „inność”. Okazało się, że jednak byłam ignorantką w sprawie zespołu, który charakteryzował się obecnością dodatkowego chromosomu 21. Zdążyłam trochę doczytać w fachowych publikacjach i na forach rodziców dzieci z zespołem Downa. To był odrębny świat – wcale nie straszny, jak się to powszechnie uważa, ale na pewno angażujący. O takie zaangażowanie łatwiej, gdy jest się rodzicem i kocha się swoje dziecko. Albo bratem i kocha się swoją siostrę. A czy mnie się uda pokochać lub choćby serdecznie zaakceptować Matyldę? Czy sobie poradzę? Czy my – jako nowa,