Agnieszka Jeż

Taka miłość się zdarza


Скачать книгу

pan, mógłby się za bardzo wzruszyć.

      – To co, lecisz tam do niego?

      – Pewnie mama się wybierze. Ustalimy we czwartek. Przyjedzie do Krakowa i spotkamy się z babcią. Wtedy też jej powiemy, bo na razie ona również nie wie.

      – Rany, to naprawdę rewolucja! Przecież to jej ojciec!

      – Wyobrażasz to sobie? Po tylu latach poznać swojego rodzica?

      – Gdyby to dotyczyło mojej mamy, nie miałabym nic przeciwko… Dobra, żartuję. Ostatnio nieustająco mnie zasypuje dobrymi radami na temat Zośki. Za chłodno ubierasz. Za często karmisz. Nie noś na rękach tyle, bo wyrośnie gorsza niż ty. Itede, itepe.

      – E, chce dobrze, przecież wiesz. – Mimo wszystko lubiłam mamę Anki. Właśnie za tę troskliwość, choćby i trochę nachalną.

      – Mówisz tak, bo tego nie doświadczasz. Zresztą kiedy to dotyczyło tylko mnie, to jeszcze jakoś to znosiłam, w końcu jestem jej córką, ma do mnie jakieś prawa. Ale Zośka jest moja, to moje dziecko i tylko ja, matka, będę decydować. Właśnie tak – każdy rodzic dostaje szansę, żeby się poczuć najważniejszy na świecie i decydować o swoim potomku. Mama już miała tę szansę, teraz dziękujemy, pora na mnie. Jak tam kiedyś przydarzy ci się małe góralątko, to zrozumiesz.

      – Czyli mniej więcej w połowie lutego.

      – A co jest w połowie lutego?

      – Poród.

      – Czyj? – Anka jednak musiała być oszołomiona pierwszym newsem, skoro wciąż nie zaskoczyła, a przecież była błyskotliwą osobą.

      – To się okaże. W każdym razie rodzi Klara Majewska.

      Cisza, która teraz zapanowała, była dwa razy dłuższa niż za pierwszym razem. A potem rozległy się ryk i piski:

      – Jesteś w ciąży! Aaaaa! No to fantastycznie! Jezu, jak się cieszę!

      Dwie staruszki siedzące na sąsiedniej ławce też się chyba cieszyły. Anka darła się tak, że być może słyszał ją nawet Stanisław Morlaczonek w Norfolk, który niebawem się dowie, że ma nie tylko córkę, wnuczkę i prawnuczkę, lecz także praprawnuczę. Dostanie od nas istną czterolistną koniczynkę.

      Rozdział piąty

      Pietruszka, bazylia, oregano, rozmaryn i mięta. Za oknem w salonie zieleniły się lipy, zaś w jadalni zieloną oprawę zapewniały zioła, które przyniosłam z Grzegórzek. Prezentowały się pięknie – przesadziłam je do tego, co miałam: starej glinianej doniczki, wysłużonego emaliowanego półlitrowego kubka, dwóch szklanych słojów wygrzebanych w piwnicy i starego dzbanka na mleko. Pośrodku do słońca wyginało się drzewko cytrynowe od mamy w eleganckiej kamionce. „Nonszalancko i gustownie”, pomyślałam.

      – Chyba ci się ckni do natury. – Usłyszałam za plecami głos Staszka. „Ckni”, kto tak teraz mówi, wzruszyłam się.

      – A wiesz, że tak? Jak ja mogłam przez tyle lat żyć bez zielonego dokoła?

      – Nie wiem. Ja bym nie mógł.

      – No ale teraz będziesz… Ziołowo-owocowy parapet i trzy lipy nie zastąpią ci hal, lasów i łąk. – Jakoś posmutniałam.

      – Ale twoje zielone oczy działają na mnie równie kojąco. – Staszek przygarnął mnie do siebie. Teraz pachniał ciepło, drzewnie. – Skończyłem docinać listwy, zaraz je przykleję i z grubszych spraw to już chyba wszystko. Podoba ci się?

      – Jest absolutnie pięknie. Jasno, słonecznie, przytulnie. Aż by się chciało nie wychodzić zza tego blatu. Niestety – westchnęłam. – Ładna kuchnia wabi człowieka. Piękno ma naturalną zdolność przyciągania. No i potem się je. I je. I znowu je.

      – Wcześniej jednak trzeba coś ugotować. Wszystko już kupiliśmy? – Staszek spojrzał na listę zakupów.

      – Prawie. Zapomniałam o koperku, a młode ziemniaki bez zielonej posypki tracą urok, że o smaku nie wspomnę. Chłodnik już w lodówce. Ciasto rabarbarowe wyjmę za kwadrans i wtedy się przejdę po koperek. Może jeszcze kupię cytryny i zrobię lemoniadę?... Lubisz?

      – Lubię. To ty działaj na froncie kulinarnym, ja wykańczam drobiazgi, a potem posprzątam.

      „Posprzątam” brzmi w ustach faceta prawie tak wspaniale jak „kocham cię”. Pocałowałam Staszka i poszłam szukać torebki. Nie wiem, czy to z powodu ciąży, czy może zwolniłam hamulec, ale już nie byłam tak perfekcyjnie zorganizowana jak kiedyś. To też było nowe doświadczenie. Wcale nie takie złe – czułam się, jakbym pierwszy raz w życiu poszła na wagary.

      Torebkę znalazłam, akurat gdy minutnik przypomniał o wyciągnięciu placka. Kwaskowo-słodki zapach wypełnił jadalnię. Była pierwsza, do umówionego spotkania jeszcze dwie godziny, a ja już bym coś mogła zjeść. „Z naturą się nie wygra”, pomyślałam i postanowiłam wstąpić po drodze do sklepu spożywczego po bułkę. Porcja węglowodanów nie tylko zaspokoi głód, lecz także trochę ukoi nerwy. Nie bałam się spotkania z mamą i babcią, byłam po prostu podekscytowana zmianami, które czekały Majewskie.

      Pogryzając bułkę, z cytrynami i koperkiem w siatce, powoli szłam w stronę domu. Nagle poczułam odurzający słodki zapach. Rozejrzałam się w poszukiwaniu jego źródła – w zasięgu wzroku nie było kwiaciarni ani ulicznych stoisk z kwiatami. Była za to Jadzia. Słomkowy kapelusz, czerwona sukienka w białe grochy (i niech ktoś powie, że to wzór tylko dla młodych i wiotkich) i bukiet groszku pachnącego.

      Zrobiłam kilka szybkich kroków i zrównałam się z sąsiadką.

      – Dzień dobry, Jadziu!

      – O matko, ale mnie przestraszyłaś! – Obfity biust Jadzi zafalował. – Idę sobie zamyślona, a tu nagle jakaś ładna istota mnie wyrywa z mojego świata.

      – A o czym tak myślałaś? – zapytałam nagle lekko strwożona. Może to coś związanego z hospicjum?...

      Jadzia wyczuła moje speszenie:

      – Jestem już po drugiej stronie mostu. Zastanawiałam się, czy zrobić dziś pierogi z truskawkami, czy ruskie?

      – Ja bym wybrała truskawki. Ze stopionym masłem i cukrem. – Jedna bułeczka jednak nie uciszyła głodu.

      – Tak? No to mówisz i masz. Może wpadniesz na obiad? Z panem Staszkiem, jeśli jest.

      – Jest, ale… – Nagle się zawahałam. Wcześniej nie przyszło mi to do głowy, a przecież Jadzia była mi bardzo bliska. Nie tak, jak mama czy babcia, choć w pewien sposób ta relacja była nawet cenniejsza, bo mimo że nie popychały Jadzi do tego geny czy poczucie obowiązku, to troszczyła się o mnie i była dla mnie bardzo serdeczna. A ja ją niezwykle lubiłam. – …ale mamy dziś gości. Więc ty przyjdź do nas na obiad.

      – Czy ja wiem, nie chcę być jak piąte koło u wozu. – Jadzia się zawahała.

      – Będzie mama i babcia, czyli sami swoi.

      – Stało się coś? – Jadzia przyjrzała mi się badawczo.

      – A musi się coś stać, żeby zjeść z bliskimi obiad?

      – Gdy mają do niego trzysta kilometrów, to może i tak. Chyba że to taka ułańska fantazja. – Jadzia się uśmiechnęła.

      – Fantazji to akurat mamie nie brakuje, ale rzeczywiście, powód jest. To co, wpadniesz?

      – Wpadnę. Trzymaj moją siatkę i kwiatuszki, kiedy będziesz szła do siebie, to zahacz o moje mieszkanie i zostaw sprawunki