Agnieszka Jeż

Taka miłość się zdarza


Скачать книгу

a potem się rozpłakała, jakby wypłakiwała z siebie żal zebrany z życiowych smutków: braku mamy, nieobecnego i pijącego ojca, lęku przed porzuceniem przez brata.

      Staszek podszedł do nas i nieporadnie objął nas obie. Tkwiliśmy tak przez chwilę, a potem delikatnie się wysunęłam spod jego ramienia. Matylda posłała mi uśmiech. Tak jak przed chwilą cała była smutkiem, teraz – cała radością. Można było w niej czytać jak w otwartej księdze.

      – Zostawiam was. Porozmawiajcie sobie spokojnie, a ja obejrzę okolicę – powiedziałam. Chciałam, żeby Matylda najpierw się nacieszyła obecnością brata, żeby się nie bała, że z mojego powodu nie mogłaby spędzać z nim czasu sam na sam.

      Podwórko miało dwa wejścia – jedną bramę od ulicy i wąską furtkę z tyłu prowadzącą na pola. Poszłam w jej stronę; była otwarta, podobnie jak wjazd. Znalazłam się na łące. W miastach coraz częściej idzie się za sugestiami ekologów i zamiast przystrzyżonych prawie do ziemi trawników wysiewa się łąki kwietne. Tu łąka była dziełem natury. Wysokie kłosy, drobne główki bławatków, jaskrów, koniczyn. Jakieś dwieście metrów dalej, na lekkim wzniesieniu, zaczynał się las. Zatrzymałam się na jego granicy. Odwróciłam się w stronę wsi. Przed sobą miałam nieduży dom ciotki Staszka, po lewej – zabudowania z maszynami rolniczymi na podwórku, po prawej – ciąg drewnianych budynków. Ostatni z nich, spory, w otulinie lasu, należał do rodziców Staszka. Przejeżdżaliśmy obok niego. Staszek zwolnił, ale się nie zatrzymał. Nie wiedział, czy ojciec jest, a jeśli tak, to w jakim stanie. Powiedział, że po południu to sprawdzi.

      Usiadłam na trawie. Ziemia już zdążyła obeschnąć; susza była taka, że nawet solidne burze nie zostawiały po sobie śladu w spragnionej wilgoci ziemi. Zza chmur wyszło słońce. Wystawiłam twarz w jego kierunku. Ogarnęła mnie błogość . Przymknęłam oczy i… zasnęłam.

      Obudziło mnie delikatne dotknięcie. To był Staszek. Usiadł obok mnie i głaskał moje rozgrzane ramię.

      – Już masz piegi. – Uśmiechnął się.

      – O mamo, długo tak spałam? – Podniosłam się i przetarłam oczy. Emocje związane z przyjazdem tutaj dopiero teraz ze mnie schodziły.

      – Z godzinę?... Tyle rozmawiałem z Matyldą.

      – I jak? – Spojrzałam na niego z napięciem.

      – Najpierw się nie mogła uspokoić, a potem powiedziała, że bardzo się bała, że już nie wrócę.

      – Biedna mała.

      – Z jej punktu widzenia wciąż jest porzucana: przez mamę, prze ojca, przeze mnie. Nie ma niczego stałego w życiu.

      – Będzie miała, przecież rozmawialiśmy. Coś wymyślimy. Zabierzemy ją na wakacje do Krakowa, pokażemy różne fajne miejsca. Może uda nam się gdzieś wspólnie wyjechać? A może byśmy ją posłali na jakiś obóz, taki specjalny? Na pewno są różne możliwości. A potem…

      – Wiesz, ja… no mówiąc wprost – nie stać mnie. To, co dostaję na Matyldę, ledwo starcza na podstawową opiekę. Jeszcze mam do spłacenia pożyczkę wziętą podczas choroby mamy. To priorytet. Nie wybrałaś sobie bogatego chłopaka. – Uśmiechnął się smutno.

      – Nie szukałam bogatego, tylko wyjątkowego: dobrego, mądrego i… męskiego. I miałam wielkie szczęście, bo go znalazłam. – Przysunęłam się do Staszka i mocno go pocałowałam.

      Staszek odwzajemnił pocałunek. Gdyby nie fakt, że znajdowaliśmy na górce, skąd wszystko było dobrze widać, ale i które to miejsce było dobrze widoczne z dołu, pewnie jeszcze intensywniej okazalibyśmy sobie wzajemną radość.

      – I co teraz robimy? – zapytałam, otrzepując włosy z trawy.

      – Chyba obiad. – Uśmiechnął się Staszek. – Matylda poszła nakryć do stołu, ciotka nam zostawiła racuchy. Niestety, dziś wróci dopiero pod wieczór. W weekendy sprzedaje pod Gubałówką, tak sobie dorabia do emerytury.

      – A co sprzedaje?

      – Różnie. Przede wszystkim jedzenie – konfitury, soki. Robi jakieś rzeczy na szydełku i drutach. Ma dryg do takich prac, dobrze jej to idzie. Wcześniej była zatrudniona jako pomoc w przedszkolu.

      – Zaradna – stwierdziłam.

      – Tak. „Skoro trzeba, to sobie radzę”, mówi. Ale jest już trochę zmęczona. Skończyła siedemdziesiąt lat i powinna zwolnić. A tu ciągle coś… – Westchnął. – To chodźmy, Matylda czeka.

      W środku było równie skromnie i czysto, co na zewnątrz. W pokoju jadalnym stał drewniany stół przykryty białą serwetą. Na nim talerz racuchów, miska malin, miseczka śmietany i dzbanek kompotu. Pośrodku – gliniany wazon z polnym bukietem.

      – Maliny są z lasu, a kwiaty z tej łąki, na której pani była – powiedziała Matylda. I uśmiechnęła się do mnie. Początkowa niepewność zniknęła. Staszek mówił, że jego siostra jest bardzo pogodna i wesoła, i rzeczywiście, teraz można to było zauważyć.

      – Bardzo mi się podoba! Wszystko wygląda pięknie. I nie jestem panią, tylko Klarą.

      Pokiwała głową i znowu się uśmiechnęła.

      Siadła obok Staszka, ja – naprzeciwko nich. Teraz dobrze było widać, jak są do siebie podobni, mimo jej „mozaikowatości”. Patrzyłam na nich z czułością, choć i z pewnym niepokojem. Tak, myśl o tym, że moje dziecko mogłoby się urodzić „inne”, mnie nie opuszczała. „Nie dać się złym myślom”, powtarzałam sobie jak mantrę. Nie dać się. Dołożyłam sobie kolejną porcję racuchów. Hamowanie apetytu zdecydowanie mi nie wychodziło, ale ciotka była naprawdę świetną kucharką – placki smakowały wyśmienicie.

      – To co, ja teraz pójdę… – Staszek na chwilę się zawahał – …do domu, a wy znajdziecie sobie jakieś zajęcie, dobrze?

      – Jasne, idź – powiedziałam szybko. Zauważyłam, że Matylda się spięła, gdy usłyszała „dom”. – Może pokażesz mi swój pokój? – zaproponowałam dziewczynce.

      Ochoczo się zgodziła.

      Jej pokój, a właściwie pokoik, był przyklejony do salonu, z oknami wychodzącym na łąkę. W oknie miała kołkowe firanki i zasłony w kwiatowy wzór, taki jak na góralskich chustach. Niewiele tu było: wąski tapczan, małe biurko pod oknem, zwyczajne drewniane krzesło z położoną na siedzisku poduszką. W rogu stała szafa, obok niej wisiało lustro, było jeszcze kilka półek z książkami. I tyle. Nijak się to miało do pokojów nastolatków z dostatnich miejskich rodzin.

      – O, a to jakie ładne. – Wskazałam palcem na obrazki w ramkach. Jeden pejzaż, dwa rysunki z kwiatami. Bardzo kolorowe, pełne radości. Niby realistyczne, ale był w tym element magii – w doborze barw, mnogości elementów. To nie było odwzorowanie rzeczywistości, tylko pokazanie jej tak, jak autor chciał ją widzieć.

      – To moje – powiedziała Matylda.

      – Naprawdę? Są piękne. I takie bajeczne.

      – Bo ja lubię malować i rysować. I bajki też lubię. Bajki i rysowanie mnie uspokajają. Zawsze kiedy… – Zacięła się.

      No tak, Matylda pewnie niejedno widziała i słyszała.

      – Gdybym wiedziała, że masz taką pasję, to kupiłabym co innego. Ale nie szkodzi, następny razem to nadrobię. A teraz… poczekaj chwilę.

      Zupełnie zapomniałam o prezencie. Poszłam do drugiego pokoju, gdzie zostawiłam torbę. Wyciągnęłam z niej pudełeczko owinięte w kolorowy papier i wróciłam do Matyldy.

      – To tak na dobry początek. Żeby teraz już wszystko było jak należy.