Agnieszka Jeż

Taka miłość się zdarza


Скачать книгу

się wycierać i wciągnęłam dżinsy na jeszcze wilgotne ciało. Wchodziły z lekkim oporem i chyba nie był to efekt naturalny, gdy materiał z trudem prześlizguje się po rozgrzanej, lepkiej skórze, tylko po prostu zrobiło się mnie ciut więcej. I nawet nie mogłam za to winić ciąży. Po prostu się okazało, że gdy jestem szczęśliwie zakochana, to więcej jem – ciemna strona miłości, choć smakowita.

      Podeszłam do okna. Rzeczywiście, biała furgonetka z bordowym napisem „Marianex – usługi stolarskie” skutecznie utrudniała ruch samochodowy i pieszy. Obaj panowie jednak się uwijali, przenosząc kolejne elementy kuchni z samochodu na wewnętrze podwórko. Gdy wróciłam do okna z kajzerką posmarowaną masłem, Marian zamykał tylne drzwi i po chwili odjechał. Za to w drzwiach pojawił się Staszek, lekko posapując pod ciężarem szafki.

      – Poczekaj, pomogę ci. – Przełknęłam ostatni kęs bułki i podeszłam do niego.

      – Nie powinnaś. W twoim stanie. – Postawił szafkę na podłodze i odetchnął.

      – Bez przesady. Ciąża to nie choroba. Kiedyś tak uważano i kazano kobietom tylko leżeć i jeść za dwoje, ale teraz mamy dwudziesty pierwszy wiek i wiemy, że ciąża to stan fizjologiczny – zaprzeczyłam. – Choć jedzenie nadal aktualne.

      – To znaczy, że możesz robić to, co zawsze. A kiedy ostatnio nosiłaś meble z litego drewna?

      – Tu na Wiślnej. Suwałam właściwie, no ale to szafa i stół, a pojedyncza szafeczka…

      – A to sprawdź, jak to jest z tą pojedynczą szafeczką. – Staszek uśmiechnął się zachęcająco.

      Podeszłam i próbowałam ją przesunąć. Cholerstwo ledwo drgnęło.

      – Z czego to? – jęknęłam.

      – Z materiału, który przetrwa do kolejnego pokolenia. Mężczyźni też mogą mieć intuicję – jeszcze nie widziałem o ciąży, a już myślałem przyszłościowo.

      – No proszę, niby historyk, a myśli do przodu.

      – Już ci mówiłem, że historyk po to poznaje i analizuje fakty, żeby właśnie myśleć do przodu i uniknąć błędów, na których społeczeństwo powinno się uczyć.

      – Dobra, to będę jak historyczka – już się nie upieram, żeby pomagać, tylko myję zęby i was zostawiam. Zrobię zakupy, pospaceruję i przyjdę, kiedy się uporacie z najcięższymi pracami, żeby wam tu nie przeszkadzać.

      Staszek wrócił do bycia tragarzem, a ja zeszłam na dół i ruszyłam w stronę hali targowej na Grzegórzkach. Postanowiłam od zaraz wprowadzić jeszcze zdrowszy sposób odżywiania się. W trosce o kiełkujące we mnie życie i po to, by kontrolować, w jakim tempie się powiększam. Oczywiście, że byłam rozsądna, więc żadnych diet w ciąży nie brałam pod uwagę, chodziło po prostu o uważność. Wiadomo, że gdy człowieka dopadnie nagły głód, to zje to, co ma pod ręką, a to w praktyce prawie zawsze oznaczało batonik. Muszę więc zadbać o to, żeby nie było batoników, a zamiast nich – zdrowe przegryzki, najlepiej warzywa i owoce. A zioła to zacznę sama hodować. Po remoncie jadalnia zyskała gigantyczny parapet – Staszek powiększył ten istniejący, tworząc coś w stylu ministolika przy słonecznym oknie. Idealne miejsce na uprawę zieleniny. Może nawet jakieś pomidorki koktajlowe? Na razie stało tam samotne drzewko cytrusowe, to z ogrodu botanicznego w Powsinie, prezent od mamy na nowe życie. Och, jak zupełnie innego sensu nabierało teraz to „nowe życie”! Bardzo mi zależało na tym, żeby drzewko rosło i przetrwało. Na forach internetowych ludzie dzielili się informacjami, jak je doprowadzić do kwitnięcia i owocowania. Ja nie miałam aż tak śmiałych marzeń, na razie wystarczało mi, żeby przetrwało. Może w grupie innych roślin będzie mu raźniej?...

      Weszłam na Planty Dietlowskie. Teraz pod tą nazwą krył się skromny pas zieleni, mocno ocieniony przez drzewa. Kiedyś cały szeroki teren pomiędzy budynkami był przeznaczony na zieleń miejską, ale z czasem jej ubywało, bo była oddawana pod rozrastającą się infrastrukturę. Charakter tego miejsca był zupełnie inny niż Plant dokoła Rynku. Niegdyś ten teren wydawał mi się magiczny, bo babcia opowiadała, że dawniej biegło tędy koryto Wisły, które zasypano i utworzono właśnie planty. Czar prysł, gdy babcia rozwinęła historię – Starą Wisłę zasypano, ponieważ po ogromnej powodzi bardzo się zamuliła, a dodatkowo spływały tu nieczystości z okolicznych domów, co w efekcie sprawiło, że zamiast rzeki krakowianie mieli wylęgarnię cholery. Cmentarze regularnie się zapełniały jej ofiarami.

      To jednak było w dziewiętnastym wieku, przecinkowce cholery tyle nie żyją, więc postanowiłam usiąść na zacienionej ławce i zadzwonić do Anki. Moja przyjaciółka nic nie wiedziała o ostatnich rewelacjach.

      – Cześć! Możemy pogadać?

      – Hello! Możemy. Niebywałe, ale Zosia śpi. Wreszcie uwierzyłam, że istnieje coś takiego jak drzemki niemowlaków. Wcześniej wydawało mi się, że to tylko niesprawdzone teorie autorów poradników. A tu, proszę – co prawda, budzi mnie przed szóstą, ale po dziesiątej pada i ten miły dla ucha stan trwa do południa. To co tam słychać, wolna, wysypiająca się kobieto?

      – Dziś też wstałam o szóstej – pochwaliłam się.

      – A co się stało? Pożar?

      – Przyjechał kolega Staszka z meblami do kuchni.

      – Wreszcie jakiś facet, który pracuje równie ciężko jak kobieta. To znaczy mam siebie na myśli. Zaczynam się przekonywać do górali.

      – Ja już wcześniej się do nich przekonałam – zauważyłam przytomnie.

      – Raczej się zauroczyłaś. U mnie to proces myślowy. A co tam u naszego Staszka?

      – Zależy, o którego pytasz… – Zawiesiłam głos. Skoro nasza rozmowa tak się potoczyła, to ten news będzie pierwszy.

      – A o którego mam pytać? Chyba nie ma brata bliźniaka o tym samym imieniu, co? A innego Staszka nie znam.

      – Znasz. A Staszek prababci Emilii?

      – A co ma z nim być? Umarł, biedaczek. Życie pozagrobowe chyba nie obfituje w niespodzianki, co? – Kochana, zawsze nieco ironiczna Anka. I jak się za chwilę zdziwi!

      – Nie mam pewności, ale przypuszczam, że rzeczywiście jest dość nudne. Tyle tylko, że on ma życie angielskie, nie pozagrobowe.

      – Nic nie rozumiem. Jakie angielskie życie? Znaleźliście miejsce pochówku, tak?

      – Jego znaleźliśmy.

      – Jezusiku słodki, jak to jego? Zwłoki? Ten świr Jan, znaczy twój prapradziadek, go zamordował i ukrył pod parkietem?

      Anka jeszcze bardziej niż ja nie dopuszczała do siebie myśli, że Staszek Morlaczonek mógłby przez te wszystkie lata żyć, skoro jej umysł produkował takie niestworzone historie.

      – Jego znaleźliśmy. Żywego. W Anglii.

      Po drugiej stronie zaległa cisza.

      – Anka, jesteś tam? – Nagle się przestraszyłam, że nawet taka twardzielka jak ona może zemdleć po usłyszeniu czegoś tak nieprawdopodobnego.

      – Jestem – odparła głucho. Po chwili zapytała niepewnie: – A ty mnie przypadkiem nie wkręcasz?

      – Nie, absolutnie nie. Też byłam w szoku, nawet większym niż ty. – „Ale to się niedługo wyrówna, gdy opowiem ci o ciąży”, pomyślałam. – Historia jest niesamowita, lecz prawdziwa. Widzisz, w tej książce, którą mama tłumaczy, o Polakach w Wielkiej Brytanii podczas drugiej wojny światowej, była wkładka ze zdjęciami. I pod jedną z fotografii mama zobaczyła podpis: Stanisław Morlaczonek. Od razu skojarzyła nazwisko, bo jest charakterystyczne. Już samo