Agnieszka Jeż

Taka miłość się zdarza


Скачать книгу

w naszą stronę. Patrzył na nas Stanisław Morlaczonek, który zniknął na dobre w 1945 roku, by teraz zgromadzić nas tu przy stole.

      – Te oczy… i włosy… – wyszeptałam. Staszkowie naprawdę byli do siebie podobni.

      – I nosy. – Pokiwała głową Jadzia.

      – To co teraz będzie? – Babcia patrzyła to na mamę, to na mnie.

      – Po to też się spotkaliśmy. Żeby ustalić, co dalej. Plan jest taki, żeby pojechać do Norfolk i spotkać się z… – mama na chwilę się zawahała – …z naszym tatą i dziadkiem.

      – Masz na myśli, że pojedziemy my, we dwie? – Babcia znowu ściskała błękitną chusteczkę.

      – Tak. Chyba wszyscy się zgodzimy, że o takiej sprawie nie można przez telefon albo listownie. Trzeba osobiście.

      – No ale jak to?... – Babcia, zawsze poukładana i spokojna, teraz nie mogła zebrać myśli.

      – Adres dostanę, wydawca pomoże. Więc w samolot i lecimy.

      – Nigdy w życiu nie leciałam samolotem – westchnęła babcia.

      – Nigdy w życiu nie poznawałaś ojca. – Uśmiechnęła się mama. – Nie tylko młodym mogą się ciągle przydarzać nowe rzeczy.

      – Wciąż nie mogę w to uwierzyć… No to co dalej? Jak to zorganizować?

      – Szybko. Nikt z nas nie robi się coraz młodszy, a Staszek Morlaczonek tym bardziej. Loty sprawdziłam, spanie też, jeśli się zgadzasz, to zaraz siadam do laptopa i robię rezerwację. W sobotę byłybyśmy na miejscu.

      Babcia pokiwała głową.

      Mama rozsunęła zamek swojej walizki i wyciągnęła z niej laptopa.

      – O, patrz, z tych emocji zapomniałam o prezencie. – W ręku trzymała coś płaskiego i dużego, opakowanego w czerwony papier. – Proszę, to dla ciebie. No, rozpakuj – zachęciła mnie.

      Odkleiłam przyczepione taśmą rogi i odwinęłam papier. Zobaczyłam beżową tekturę i cienkie aluminiowe ramy. Obraz. Odwróciłam go przodem. To byłam ja. Stałam w salonie, na tle lip. Światło, które delikatnie przedzierało się przez ich gałęzie, pięknie mnie oświetliło, tworząc dokoła tajemniczą poświatę. Mama uchwyciła mnie lekko zamyśloną, lekko uśmiechniętą. To rzeczywiście było piękne zdjęcie, zwłaszcza powiększone i ładnie wydrukowane.

      – Pamiętasz ten moment, prawda? – zapytała mama.

      Pokiwałam głową.

      – Niezwykły kadr. Wyglądasz tu jak święta, jak Madonna. – Babcia się rozczuliła.

      – Tak samo wtedy powiedziałam! Że wygląda jak Madonna w aureoli – uduchowiona, delikatna. Tylko dzieciątka brak – ucieszyła się mama.

      Przyglądałam się sobie schowanej za szkłem oprawy. Rzeczywiście, fotografie nie bez powodu były kiedyś uznawane za magiczny wynalazek – zdjęcie wyłapało to, o czym ja wtedy jeszcze nie wiedziałam – że jestem w ciąży.

      Delikatnie położyłam prezent na stole.

      – Koniec remontu i odnalezienie Staszka Morlaczonka to nie jedyne powody dzisiejszego spotkania. Jest jeszcze coś…. Ktoś właściwie… Powiedzcie Staszkowi Morlaczonkowi, że w Polsce czekają na niego cztery pokolenia Majewskich.

      Rozdział szósty

      – Ogród zielny na naszym parapecie jest jak jedno ziarnko piasku na całej plaży, kiedy można mieć takie widoki – westchnęłam.

      Dojeżdżaliśmy do Witowa. Zielono, zielono, zielono. Pola przechodziły w łąki, łąki stykały się z lasami. Miałam wrażenie, że ta bujna przyroda nas pochłania, zasysa. Majowych burz prawie nie było, więc czerwiec nadrabiał brak opadów. Asfalt parował, ziemia intensywnie pachniała. Już dawno czegoś takiego nie doświadczyłam. Zabetonowana Warszawa, wąskie uliczki Krakowa – w pierwszym mieście właściwie nie pachniało, może jedzeniem z knajpek lub perfumami. Kraków miał zapach zakurzonej biblioteki. Przymknęłam oczy i przypomniały mi się moje górskie wakacje, gdy deszcz złapał nas na szlaku. Schowałyśmy się z mamą w gęstym zagajniku, a potem schodziłyśmy zboczem, mając po obu stronach łąki błyszczące w słońcu od kropel deszczu. Powietrze było rześkie, czyste, a rośliny miodne intensywnie pachniały. Ten obraz, ta woń to była chwila czystego szczęścia – radości z bycia tu i teraz, niemyślenia o niczym innym. W późniejszym życiu rzadko mi się udawało osiągnąć podobny stan. Teraz – prawie tak. Prawie, bo mimo że siedziałam obok Staszka, wiatr wpadający przez otwarte okno rozwiewał mi włosy i słuchaliśmy Wolnej Grupy Bukowiny, to trochę się denerwowałam czekającym mnie spotkaniem. Jechaliśmy, żeby się spotkać z Matyldą. W ogóle nie miałam doświadczenia w kontaktach z dziećmi. Ba, nawet gdy sama byłam dzieckiem, niespecjalnie potrafiłam nawiązać bliższe relacje z rówieśnikami. Nie odpowiadały mi hałaśliwe zabawy, przepychanie się w grupie, kto zostanie szefem, przywódcą stada. Byłam typem samotnika. W dorosłym życiu raczej lubiłam dzieci, choć były dla mnie istotami z kosmosu. Te najmłodsze można jednak zabawić, przytulić, rozśmieszyć. Z tymi prawie dorosłymi – nawiązać poważny kontakt intelektualny. Ale co zrobić z jedenastolatką, która jest na granicy tych dwóch światów? Już nie dziecko, ale jeszcze nie młodzież. No i ta „inność”. Jak z nią rozmawiać? Czy mnie polubi? Czy ja polubię ją? Kiedy po informacji o ciąży powiedziałam Ance o Matyldzie, spoważniała. „Ogromna odpowiedzialność”, powiedziała. „Mówi się, że kiedy za kogoś wychodzisz, to jakbyś wychodziła także za jego rodzinę. Pal sześć teściów, to w końcu dorośli ludzie. Jasne, byłoby fajniej się dogadywać, ale tu nikt za nikogo odpowiedzialności brać nie musi. Ale dziecko… I to takie dziecko…” Oczywiście od razu wyjaśniłam, że to postać mozaikowa, że lekka odmienność, że Matylda jest podobno urocza, ale Anka była sceptyczna. „W teorii to wszystko ładnie wygląda. Przecież jesteśmy dobrymi ludźmi, nie zachowałybyśmy się brzydko. Tyle rozum i wychowanie. Natura ma jednak swoje prawa, a jednym z nich jest egoizm. Każdy jest nastawiony na szczęście, do siebie je zagarnia. Na pewno ci się zdarzy pomyśleć, że gdyby nie Matylda, to moglibyście to czy tamto. Musisz być na to przygotowana, tylko to próbuję ci powiedzieć. W końcu z życia w pojedynkę wpadasz w wir bardzo absorbujących obowiązków – mamy i jakby macochy”. Anka nie chciała mnie straszyć, zwyczajnie, bez owijania w bawełnę powiedziała, co myśli. Właściwie to głośno wybrzmiało to, co sama do siebie szeptałam. Wyciągnęłam szczęśliwy los na loterii – Staszka, ale z dołożonym pakietem obowiązków – Matyldą. I miałam obawy, czy im sprostam.

      – Wszystko dobrze? – Staszek ścisnął mnie za rękę.

      Wjechaliśmy na niewielkie podwórko. Niskie sztachety z poszarzałego drewna, z tyłu tradycyjna chałupka z bali. Czysto i skromnie.

      – Tak. Ale czuję się niepewnie.

      – Nie wiem, czy to cię pocieszy, i chyba w ogóle się nie powinno w taki sposób szukać otuchy, ale pomyśl, jak bardzo musi się denerwować Matylda.

      Fakt. W końcu ja jestem dorosła, samodzielna, decyzyjna. A ona – zagubiona i zależna od naszych wyborów. Ta myśl mnie poruszyła. A chwilę później jeszcze bardziej wzruszyła mnie sama Matylda.

      Delikatna, niewyglądająca na jedenaście lat twarz. Te same oczy, jak węgiełki, ale w odmiennym, migdałowym kształcie. Lekko spłaszczony nos, okrągła buzia. Jasne włosy w kolorze lipcowej pszenicy. Szczupła, ale dość masywna. Spod granatowej spódnicy tuż przed kolano wystawały ogorzałe nogi. Biel koszulki odcinała się od równie opalonych twarzy i rąk. „Ubrała się na spotkanie z nami jak na jakiś ważny