sprawdzania przez bibliotecznych policjantów (pamiętam codzienne wytrząsanie zawartości torebki na stół) i wszedł do czytelni, a potem jeszcze dłużej czekał, aż za pomocą mechanizmów przypominających tory i pociąg (mam nadzieję, że mi się to nie przyśniło i coś takiego naprawdę istniało?!) zamówione książki docierały do petenta. Pewnie ta uciążliwość powodowała, że wielu ludzi w bibliotece spało. Były dwie albo trzy fotokopiarki, do których ustawiały się też długie kolejki, bo można było skserować tylko dwadzieścia stron dziennie, a kopie były na prymitywnym, grubym papierze, właściwie kartonie. Prawdą jest, że kto miał pieniądze, mógł wynająć „słupa”, kogoś, kto będzie załatwiał za niego kopiowanie. Gorsze od tego wszystkiego było pomieszczenie na poddaszu biblioteki – mały, zatęchły pokój, z kilkoma krzesłami i stołem, na którym stały duże okrągłe pojemniki po taśmach filmowych, służące za popielniczki. Przed stertami niedopałków siedzieli prawdziwi męczennicy – palacze. Odrobiny człowieczeństwa i ciepła nie oferowała także kawiarnia, bo tam trzeba było czekać w długim ogonku, żeby w ogóle wejść, a poza tym korzystanie z tego przybytku się nie opłacało: kawa zła, umownie dobra rosyjska herbata i smętne parówki, które zresztą wszędzie królowały: w stołówkach studenckich, w sieci ulicznych sprzedawców kiełbasek i w tanich moskiewskich knajpach.
Praca w bibliotekach była męcząca, wymagała cierpliwości, a ja, najwyraźniej, nie miałam w sobie za grosz charyzmy bibliotekarskiej. Paralelne życie literackie było o wiele ciekawsze – ludzie dawali sobie radę dzięki przyjaciołom i kontaktom. Jeden z moich przyjaciół, który pracował w tej samej co ja Bibliotece imienia Lenina, potrafił potrzebne mi publikacje utrwalić zwykłym aparatem fotograficznym (potem wywoływaliśmy te zdjęcia i składaliśmy je jak kartki książki). Dzięki temu kilka książek miałam w pudełkach po papierze fotograficznym. W tym paralelnym życiu istnieli jeszcze żywi świadkowie minionej epoki, a poznanie ich było o wiele ważniejsze od pracy w bibliotece; to tu, niczym w Hadesie, spotykało się długowiecznych przedstawicieli rosyjskiej awangardy, tych, którzy mieli po prostu szczęście, że przeżyli[6]; to tu potajemnie kopiowano książki i je kolportowano, a cudzoziemcy, tacy jak ja, okazywali się przydatni. Mogli w Bieriozce kupić egzemplarze trudno dostępnych rosyjskich książek, przywieźć obce wydania rosyjskich autorów (tamizdat), posłużyć jako ewentualni posłańcy i wywieźć jakiś rękopis za granicę.
6.
W takiej Moskwie – gdzie wielu rodzimych i zagranicznych filologów żerowało na żyjących jeszcze współuczestnikach i świadkach minionej epoki; gdzie wdowy po sławnych pisarzach były najbardziej cenne (choćby Nadieżda Mandelsztam); gdzie każdy, kto przetrwał i przeżył innych, i mógł dać świadectwo, był w cenie; gdzie aż roiło się od autorów pamiętników, dzienników i wspomnień, od kolekcjonerów i archiwistów, od artystów prawdziwych i fałszywych, od tych, którzy „siedzieli”, a więc byli w łagrze, i tych, co się wstydzili, że oni nie – poznałam syna Pilniaka, Borysa. Szczerze mówiąc, wyłączałam siebie z kategorii „łowców” żywych świadków czasu: nie podobał mi się ten obłęd wokół biografizmu, chociaż rozumiałam, skąd się bierze. W takim otoczeniu bitwa, którą wygrali rosyjscy formaliści – wielka bitwa o tekst artystyczny – okazała się daremną. Wiele autorskich tekstów znikało pod siłowym naciskiem detali biograficznych…
Borys Andronikaszwili, syn Pilniaka z trzeciego małżeństwa ze znaną gruzińską aktorką filmową i reżyserką Kirą Andronikaszwili, był wysokim, postawnym mężczyzną, wykształconym aktorem filmowym. Czuł się Gruzinem, dumny z arystokratycznego nazwiska, po rosyjsku mówił z wyraźnym gruzińskim akcentem jak wielu Gruzinów. W jego domu królowały czacza i chaczapuri, a prawdziwym domem nie była zimna i bezzapachowa Moskwa, tylko „miasto róż i owczego tłuszczu”, jak z niezwykłą celnością opisał Tbilisi Izaak Babel. Borys, kiedy go poznałam, porzucił film i zajmował się spuścizną po ojcu, a ponieważ nie miał odpowiedniego wykształcenia, robił to po amatorsku. Sam też napisał kilka książek prozatorskich. Był po raz drugi żonaty i z tego związku miał dwoje dzieci, pięcioletnią Kirę i dwuletniego Sandra.
Praca magisterska o Borysie Pilniaku nie powstała, zrezygnowałam z tematu. Prawdą jednak jest, że później przełożyłam Nagi rok, Mietelinkę i Opowieść o tym, jak powstają opowieści na język chorwacki. Pracę magisterską też napisałam, ale na zupełnie inny temat. Borysa widziałam jeszcze raz albo dwa razy, ale na pewno ostatnio 6 września 1989 roku, podczas krótkiego pobytu w Moskwie, kiedy mi podarował ledwo co opublikowany zbiór prozy Pilniaka, z przedmową, którą sam napisał. Nie zapamiętałabym tego szczegółu, gdyby nie dedykacja od Borysa. Właściwie prawie go wtedy nie poznałam, miał spojrzenie, z którego biła jakaś niejasna wewnętrzna kapitulacja. Wymieniliśmy kilka listów, a potem zupełnie straciliśmy kontakt. Związek Sowiecki się rozpadł, Jugosławia rozpadała, a ja cztery lata później opuściłam swój kraj. Zamknęłam wiele dokumentów, wśród nich także ten dotyczący moskiewskiego roku, w którym powinnam była się skupić na Borysie Pilniaku, ale to nie literatura mnie pochłonęła, tylko życie, chociaż wtedy wydawało się to nie do rozdzielenia.
Borys Andronikaszwili umarł siedem lat później, mając sześćdziesiąt dwa lata. Informację znalazłam w internecie. Jego dzieła zebrane w dwóch tomach ukazały się w 2007 roku. Córka Borysa, Kira, została magistrem, opublikowała książkę o swoim dziadku i przygotowała dwa świetne tomy listów Pilniaka[7]. Nie jestem pewna, czy przeczytam te książki, dużo podróżuję, przekraczam granice, staram się wozić z sobą jak najmniej bagażu, no i mam wiele dokumentów w komputerze. A one raz zamknięte stają się nieczytelne.
7.
Biografia Sofii Gnedych-Tagaki przyciągnęła Borysa Pilniaka niczym magnes. Pilniak ukradł Sofii duszę (lis jako pośrednik między dwoma światami, martwych i żywych), ale jednocześnie zbudował jej literacki pomnik. W końcu jej biografia miała dla Pilniaka znaczenie wtedy właśnie, w tym określonym momencie; gdyby dopadła go w jakimś innym, spotkanie z jej opowieścią może nie zrodziłoby kolejnej opowieści. Wiele opowieści w życiu kończy jako lithopediony, czyli skamieniałe dzieci.
Po Moskwie snuli się w tamtych latach filologowie, wyedukowani i amatorzy, dobrowolnie wziąwszy na siebie świętą misję poszukiwania zagubionych rękopisów i ich ratowania, przywracania do życia zapomnianych autorów i książek. Wielka otchłań, w której przepadły miliony ludzkich istnień, wytwarzała potworny głód za jakimś substytutem, który nam, cudzoziemcom, wydawał się trochę chory, ale też pociągający, niczym przejście na drugą stronę lustra. Wielu samozwańczych „archeologów literatury” szczerze spalało się w tej dobrowolnej misji ratowania literatury od zapomnienia i przypominało ludzi-książki z powieści Bradbury’ego (i filmu Truffaut) 451˚ Fahrenheita. Wielu śniło o rękopisach, które spłonęły (rękopisy jednak płoną!), a i czasu na literacki aktywizm było pod dostatkiem. Nikt niczego się nie spodziewał, nikt w niczym nie pokładał nadziei, każdy w tym zamarzniętym czasie oddawał się jakiejś swojej manii. A samobójstwo starej wielbicielki książek, Book Woman, z 451˚ Fahrenheita – która prędzej się spali razem ze swoją biblioteką, niż będzie żyć bez książek – wydawało się wtedy, w tym przerażająco namiętnym literackim czasie jak najbardziej zrozumiałym wyborem.
Pisząc tę opowieść, otworzyłam na chybił trafił cienką pożółkłą teczkę, żeby sprawdzić, czy ten zabieg coś uruchomi. W środku były dwa zeszyty, cienkie, z miękkimi, jasnozielonymi okładkami, na których widniał napis Tetrad’. (Na takie zeszyty natknęłam się znowu wiele lat później w Berlinie, w jakimś modnym sklepiku, gdzie sprzedawano nostalgię za czasami komunistycznego designu). Wśród papierów w kratkę znajdowała się napisana moją ręką bibliografia artykułów o Pilniaku, które chyba czytałam albo zamierzałam przeczytać w bibliotece. Z tej teczki właściwie wydobywał się tylko zapach, ciężki i niepowtarzalny, ale treści nie było. Z zeszytu wypadły dwie złożone kartki formatu A4, na których pojawiały się słowa. Z upływem czasu papier całkowicie pożółkł…
„Album,