nosiła w Śniadaniu u Tiffany’ego.
– Więc skąd myśl, że jednak mógł to zrobić? – Slade walczył z promieniami słońca, osłaniając twarz dłonią.
– Widział pan Dwunastu gniewnych ludzi Sidneya Lumeta?
Pytanie Williams zaskoczyło Slade’a, tak że aż podniósł się z ławki.
– Jakieś dwadzieścia razy. To mój ulubiony film. Chyba każdy go widział. To klasyka. – W myślach skojarzył liczbę lalek na sofie w mieszkaniu prokuratora z tytułem i przesłaniem filmu.
– Kilka miesięcy temu kupiłam mężowi na urodziny płytę z tym filmem. Zbierał historyczną literaturę prawniczą, nagrania i inne tego typu rzeczy, ale tego filmu nie miał w kolekcji, co zawsze wydawało mi się trochę dziwne. Powiedział kiedyś, że w ogóle go nie zna, co było jeszcze dziwniejsze, bo to klasyka amerykańskiego kina, jak pan wspomniał, i człowiek z jego wykształceniem i zainteresowaniami powinien to znać. – Williams zdjęła okulary i położyła je na kolanach, korzystając z cienia, jaki zapewniała jej sylwetka stojącego przed nią agenta. – Kiedy mu to wręczyłam, wściekł się tak, jakbym mu dała w prezencie viagrę. Zaczął gadać, że ma dość takich rzeczy na żywo i nie ma ochoty jeszcze filmów o tym oglądać. Wtedy coś mnie tknęło.
– Myśli pani, że coś go jednak dręczyło? – spytał Slade, czując, że złapał lepszy trop niż emerytowany policjant, strażnik z biurowca.
– Agencie Slade… – Kobieta również wstała z ławki i jej twarz znalazła się nagle w odległości zaledwie dziesięciu centymetrów od jego twarzy; poczuł wyraźniej odurzającą woń eleganckich perfum. – Nasza córka ma dziewięć lat. Mąż miał pięćdziesiąt. Ja mam czterdzieści jeden. Poznałam go rok przed narodzinami naszej córki. Tam mi się oświadczył po bardzo krótkiej znajomości. – Wskazała dłonią wielką fontannę nieopodal. – Nie wiem, jak wyglądało jego życie zawodowe wcześniej, oprócz tego, że pracował w Pensylwanii i chyba w Oklahomie. Wiem, jak wyglądało później. Ale tych lalek na sofie nie ułożyła Alice. Jeśli z jakiegoś powodu miał wyrzuty sumienia, to przez lata świetnie się maskował, a ten film, który dostał w prezencie, zadziałał chyba jak katalizator.
– Alice to państwa córka?
– Cóż za przenikliwość – stwierdziła sarkastycznie. – Niech pan szuka w przeszłości męża, bo teraźniejszość była do bólu monotonna.
Rozmowa dobiegła końca. Hannah Williams wręczyła agentowi swoją wizytówkę, z której wynikało, że na co dzień zajmuje się zawodowo handlem dziełami sztuki i ich wyceną. Odeszła wolnym krokiem w kierunku Piątej Alei. Slade odprowadzał ją wzrokiem, do momentu aż zniknęła w tłumie turystów i nowojorskich biegaczy, którzy byli elementem tak mocno związanym z Central Parkiem jak wiewiórki.
HARU SUSHI
DOLNY MANHATTAN, NOWY JORK
SOBOTA, 12 MAJA 2018 ROKU
Ciężkie drewniane drzwi uchyliły się powoli z cichym piskiem, kiedy agentka Lee nacisnęła masywną klamkę. Aromat orientalnych potraw przyjemnie połechtał jej nozdrza. Niewielka japońska restauracja przy Wall Street, jedna z wielu w Nowym Jorku należących do tej samej sieci, dobrze izolowała od zgiełku ulicy. Cicha melodia, sącząca się w tle, i brak tłoku – rzecz niecodzienna w porze lanczu na Manhattanie – zachęcały, by zostać tu dłużej. Karen zajęła miejsce przy jednym z ciemnobrązowych drewnianych stolików, siadając z wdziękiem na wyjątkowo wygodnym i miękkim krześle.
– Czy mogę przyjąć zamówienie? – Piskliwy głos młodej kelnerki, która pojawiła się znienacka, nijak nie pasował do spokojnej muzyki w tle.
– Gin z bzem i ogórkiem na lodzie. – Karen podniosła wzrok znad menu zaledwie po sekundzie analizowania jego treści. – A do tego kurczak satay. – Oddała kartę kelnerce, uśmiechając się szeroko.
Agentka Lee przez moment przypatrywała się nielicznym gościom przy stolikach obok. Większość siedziała zapatrzona w ekrany smartfonów, podczas gdy pozostali szeptali do siebie, jakby udzieliła im się atmosfera lokalu. Widok nowojorczyków szepczących w miejscu publicznym był czymś niemal niespotykanym i choćby z tego powodu warto było odwiedzić ten bar.
Zimny koktajl z kruszonym lodem, który po chwili pojawił się na stoliku, smakował świetnie i zaskakująco dobrze pasował do kurczaka. Agentka powoli sączyła drinka, korzystając z tego, że dała się namówić Slade’owi na podróżowanie metrem, a nie samochodem.
– Jack, weź jeszcze to!
Z kuchni wychyliła się krępa sylwetka kucharza o azjatyckich rysach. Niski, łysiejący mężczyzna w białym fartuchu z czerwoną opaską na spoconym czole wręczył kilka pudełek młodszemu koledze, do którego zwrócił się przed chwilą po imieniu. Chłopak, ubrany w jasne jeansy i ciemną bluzę z kapturem, zapakował pudełka do wielkiej torby, wyszedł z restauracji i odjechał rowerem, znikając w mrowiu ludzi i aut.
Karen pospiesznie dokończyła posiłek, jednym haustem dopiła drinka, zostawiła na stoliku pieniądze i wybiegła z lokalu. Dolny Manhattan, a zwłaszcza okolice Wall Street, nie był miejscem, które często odwiedzała. Panował tu klimat nieco odmienny niż w górnej części dzielnicy. Monumentalne budynki, zwykle siedziby wielkich instytucji finansowych lub korporacji, pięły się tak wysoko, że nawet w słoneczny dzień było tu ciemniej i ciszej niż w innych zakątkach Manhattanu. Również turyści zachowywali się tutaj mniej hałaśliwie, czując respekt podobny do tego, jaki odczuwa się w kościołach. Stojący tu i ówdzie przed budynkami pracownicy korporacji przypominali nieco mnichów przed świątynią. Wszyscy tak samo ubrani i z namaszczeniem trzymający w dłoniach styropianowe kubki z byle jaką kawą niczym kielichy z winem mszalnym.
Kwadrans po tym, jak Karen wyszła przed bar, na końcu ulicy pojawił się Jack, który wracał po kolejne zamówienie. Chłopak oparł rower o ścianę, zdjął z głowy kaptur i sprawdzając coś w smartfonie, zmierzał powolnym krokiem do drzwi lokalu.
– Jack Sanders? – spytała spokojnym głosem, przerywając dostawcy konwersację na Facebooku.
– Tak. – Zaskoczony mężczyzna spojrzał znad wyświetlacza, w całej krasie ukazując młodą, nieco pryszczatą twarz i ledwo widoczny zarost. Trochę dziwaczna, staromodna fryzura przypominała uczesania gwiazd muzyki rozrywkowej z lat osiemdziesiątych. – O co chodzi?
– Agentka specjalna Karen Lee, wydział śledczy FBI – przedstawiła się oficjalnie, wyjmując legitymację z kieszeni żakietu.
– Ach… – Chłopak przewrócił oczami i przeczesał włosy palcami z poobgryzanymi paznokciami. – Chodzi o tego trupa, co go znalazłem przy Maiden Lane? Pani koledzy już ze mną gadali. Nic ciekawszego pani nie powiem. To podobno jakaś szycha była? – Lekceważący ton dostawcy zdawał się maskować zdenerwowanie.
– Rozumiem, że jak przywiozłeś sushi, to gość siedział w fotelu?
– Tak.
– To jak wszedłeś? Kto cię wpuścił?
– Ochroniarze na dole mnie znają. Drzwi do mieszkania były otwarte. Jeżeli klienci zamawiają coś o tej porze, to często są nawaleni albo na haju. Pukam, dzwonię. Jeśli nikt nie otwiera, to sprawdzam, czy jest otwarte.
– Wchodzisz do mieszkania, nawet jeśli nikt nie odpowiada na pukanie i dzwonek?
– W nocy często tak się dzieje. W dzień nigdy. Wie pani… Jeżeli ktoś zamawia jedzenie do domu, to trochę jakby nas zapraszał, a jak nie otwiera, to dlaczego? Może coś mu się stało? Kiedyś kolega uratował życie człowiekowi. Pukał, dzwonił, nikt nie odpowiadał. Zadzwonił po pogotowie. Okazało się, że facet dostał ataku serca pod prysznicem.
– Hm… Nie pomyślałam o tym.
– No