drewniany kikut do kosza, stojącego w kącie, i sięgnął do szuflady po nowy ołówek, który natychmiast złamał na pół i zastrugał z dwóch stron. Wszystkie notatki sporządzał ołówkiem, zawsze złamanym na pół. Całe wydawały mu się niezbyt poręczne do przechowywania w kieszeni marynarki – albo wystawały, albo się wysuwały. Przekartkował notes i odszukał nazwisko strażnika z apartamentowca, w którym mieszkał zmarły prokurator.
– Chris Brown… Policja Chicago…
Wstukał do komputera nazwisko, licząc, że znajdzie coś interesującego na temat byłego gliniarza. Kilkanaście minut przeglądania danych z kilku baz nie przyniosło żadnego sensownego rezultatu. Chris Brown faktycznie służył w chicagowskiej policji ponad dwadzieścia lat i oprócz kilku postępowań za nieregulaminowe zachowanie nie miał nic na sumieniu. Jednak jego relacje z denatem wydawały się Slade’owi na tyle dziwne, że postanowił przyjrzeć się mężczyźnie bliżej, tym bardziej że na razie był to jedyny punkt zaczepienia. Odwrócił wzrok od ekranu i sięgnął po telefon, a następnie wybrał numer wewnętrzny sekretariatu dyrektora Davisa.
WROTA PIEKIEŁ
CLIFTON, NEW JERSEY
NIEDZIELA, 13 MAJA 2018 ROKU
Rozebrany niemal do naga mężczyzna pełzł na czworakach przez morze śmieci. Był w pełni świadomy; na pokaleczonych dłoniach i nogach czuł odłamki potłuczonych butelek, wilgoć zużytych opakowań po jedzeniu i chłód aluminiowych puszek po piwie. Rozległa rana na plecach broczyła krwią, a jej ciepła struga ściekała mu po barkach na ramiona. Charakterystyczny smród, który czuł codziennie, wyrzucając śmieci, tutaj, w długim, betonowym korytarzu, kilkanaście centymetrów nad ziemią, był tak intensywny, że z trudem łapał oddech. Za sobą słyszał kroki, odbijające się echem od nieskończonego ciemnego tunelu, przez który brnął z trudem, opadając z sił. Nagle poczuł, że mięśnie odmawiają mu posłuszeństwa, i upadł na twarz. Pojął, że jego życie dobiegło końca w tej stercie śmierdzących śmieci. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, było światło wschodzącego słońca, oświetlające okrągłe wejście do tego ponurego miejsca, w którym przyszło mu umrzeć. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, był syk wydobywający się z pojemnika z farbą w spreju.
Trzydzieści kilometrów dalej na wschód służbowy dodge charger agenta Slade’a zatrzymał się przed biurem głównego koronera Nowego Jorku. Przepustka FBI pozwalała zaparkować na chodniku bez obawy, że samochód zostanie odholowany przez służby drogowe. Był to jedyny przywilej wynikający z pracy w Federalnym Biurze Śledczym, którego Slade regularnie nadużywał podczas jazdy po mieście. Wrzucił pod przednią szybę zalaminowany kartonik z logo FBI, zatrzasnął drzwi wozu i zapiął marynarkę, chroniąc się przed chłodnym wiatrem, który rano był dość dokuczliwy. Siedziba koronera przypominała typowe pomieszczenia biurowe w Nowym Jorku, odróżniało ją od nich jedynie to, że gdzieniegdzie widać było ludzi w białych fartuchach. Pokój doktora Paula Willkowsky’ego, opatrzony numerem 67, znajdował się na końcu korytarza po prawej stronie. Slade zapukał i od razu wszedł. W pomieszczeniu pachniało świeżo zaparzoną kawą i nową wykładziną.
– No, stary! Zero trupów, zero chujowej glazury na ścianie i suficie, zero smrodu, może poza tym klejem do wykładziny, po prostu rewelacja w porównaniu z twoim poprzednim miejscem pracy! – rzucił Slade od progu.
– Jakie to miłe, gdy przyjaciel cieszy się twoim szczęściem. – Willkowsky uśmiechnął się pod nosem i postawił na biurku dwie kawy. Jedną czarną jak noc. – Rozumiem, że w twoich upodobaniach do kawy i kobiet nic się nie zmieniło? Zero słodyczy, czysta moc? Zgadza się?
– Co ma kawa do moich relacji z kobietami, Paul? – Slade wziął łyk espresso i po raz pierwszy tego dnia poczuł, że żyje.
– John, do twojego czego z kobietami? Bądź poważny… A co do naszego pana prokuratora… – Willkowsky przeskoczył na tematy służbowe – to chłop dostał taki zestaw, że tylko frytek brakowało. Tiopental, pankuronium i chlorek potasu. Czyli, mój przyjacielu, koktajl, jaki serwują na ostatniej wieczerzy. Zastrzyk z tych trzech substancji robi się ludziom skazanym na śmierć. Pierwszy strzał to anestetyk, powoduje, że tracisz świadomość, drugi zwiotcza mięśnie, a trzeci zatrzymuje akcję serca.
– Coś pięknego. Nie masz na to recepty? – Slade dopił espresso, zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu fotela.
– Przestań pierdolić, John. Facetowi wstrzyknięto zabójczy zestaw i tyle w temacie. We krwi śladowe ilości alkoholu. Sam sobie tego raczej nie wstrzyknął. Po pierwszym strzale odleciałby kompletnie, nie dałby rady zrobić kolejnych. Ktoś go uśmiercił i był to ktoś, kto przynajmniej trochę zna się na mojej robocie. Facet miał na ramieniu jedno nakłucie, a zrobiono mu trzy zastrzyki. No i wycięta ostrym narzędziem pionowa linia na czole. Swoją drogą, zrobiono ją czymś naprawdę ostrym, jakby skalpelem.
– Skalpelem, mówisz? – Slade zanotował uwagę kolegi w notesie.
– Owszem. I jeszcze jedno. Firma farmaceutyczna Hospira, sprawdziłem to, zaprzestała produkcji tiopentalu w dwa tysiące jedenastym roku. Wiele zakładów karnych w Stanach miało problem z uśmiercaniem skazańców, bo po pewnym czasie zapasy się skończyły. Preparat pochodził raczej z zagranicznej dystrybucji albo ze starych zapasów. Jestem niemal pewny, że użył tego człowiek związany w jakiś sposób albo z więziennictwem, albo ze służbą zdrowia. Tego się nie kupi od dilera w ciemnej ulicy. To trzeba przechowywać w specjalnych warunkach itede. Ktoś, kto tego skutecznie użył, musiał coś wiedzieć na ten temat.
Pozostałe ustalenia lekarzy sądowych zdawały się na tyle jasne, że przyjaciele szybko wyczerpali temat. Przez kolejnych kilkanaście minut rozmawiali głównie o awansie Paula oraz o tym, co może wyniknąć ze sprawy zabójstwa prokuratora okręgowego. Przyjaźnili się od lat i łączyło ich kilka spraw, do których obaj podeszli nieszablonowo. Paulowi zdarzyło się nawet zaryzykować karierę dla Slade’a, wówczas pracującego w policji. Zbliżyło ich do siebie przywiązanie do zasad, które w ich mniemaniu przepadły gdzieś w odmętach przemian społecznych i politycznych.
Po półgodzinie zakończyli spotkanie, z którego Slade był jak zwykle zadowolony. Dzięki przyjaźni z Paulem często zdobywał informacje dużo wcześniej lub dowiadywał się o wiele więcej niż podczas standardowej procedury.
Bogatszy o wiedzę dotyczącą przyczyny zgonu prokuratora Slade wrócił do auta i postanowił zjeść w mieście śniadanie, na co w domu nie miał czasu ani ochoty. Uruchomił potężny silnik dodge’a i ruszył w kierunku Dolnego Manhattanu. Lubił spacerować nad zatoką i w okolicach Wall Street, gdzie nie było ulicznych straganów z hot dogami i kebabem, rozstawionych co kilkanaście metrów i wabiących klientów wonią grillowanego, zwykle lekko przypalonego mięsa. Szedł przed siebie wzdłuż Beaver Street i po chwili natknął się na otwarty sklep sieci Seven Eleven, w którym można było kupić niemal każdy artykuł pierwszej potrzeby, od pączków i kawy po karmę dla psów i prezerwatywy. Pączki, które sprzedawali, były tak naszpikowane sztucznymi aromatami i wzmacniaczami smaku, że nie mogły źle smakować.
Łyk kawy i kęs kalorycznego pączka przyspieszyły obieg krwi na tyle, że leniwy poranek skończył się natychmiast. Slade ruszył szybkim krokiem w stronę parku Battery i Zatoki Nowojorskiej, gdzie otwarta przestrzeń sprzyjała przemyśleniom. Po spotkaniu z żoną prokuratora zamknął w głowie tymczasową listę osób związanych z ofiarą i skupił się na budowaniu roboczych hipotez. Bezpośrednie korzyści materialne w związku ze śmiercią Marka Williamsa odnosiła jedynie żona, która dziedziczyła po nim po pierwsze majątek, a po drugie – pieniądze z jego polisy ubezpieczeniowej.
Jakaś dziwna ta baba, pomyślał i usiadł na ławce. Facet jeszcze dobrze nie ostygł, a ona nie wyglądała na specjalnie zmartwioną. Tyle że jej tu nie było, więc to nie ona go załatwiła. Zleciła to temu pajacowi od sushi? Po cholerę? Na handlu obrazami zarabiała pewnie dwa razy więcej