Mariam, która smakowała po raz pierwszy w swym piętnastoletnim życiu słodyczy dzielonych z innymi ludźmi przeżyć.
Raszid przestrzegał postu tylko przez kilka dni, a wtedy wracał do domu w złym nastroju. Z głodu robił się szorstki, podirytowany, niecierpliwy. Któregoś wieczoru Mariam spóźniła się kilka minut z podaniem kolacji i zaczął jeść chleb z rzodkwią. Nawet kiedy Mariam postawiła przed nim ryż, jagnięcinę i okrę ghorma, nie chciał ich tknąć. Nic nie mówił, przeżuwał chleb, skronie mu drgały, na czole wyskoczyła nabrzmiała żyła. Był wściekły. Żuł dalej, patrząc przed siebie, a kiedy Mariam się odezwała, spojrzał na nią niewidzącym wzrokiem i wsunął sobie do ust kolejny kawałek chleba.
Mariam z ulgą powitała koniec ramadanu.
Dawniej, kiedy mieszkała w kolbie, pierwszego dnia trzydniowych obchodów święta Eid ol-fetr, które następowało po ramadanie, Mariam i Nanę odwiedzał Dżalil. Ubrany w garnitur i krawat, przynosił prezenty z okazji Eid. Któregoś roku dał Mariam wełniany szal. We trójkę pili herbatę, a potem Dżalil przepraszał i odchodził.
– Idzie świętować Eid ze swoją prawdziwą rodziną – mówiła zawsze Nana, gdy Dżalil przechodził przez strumień i machał im z drugiego brzegu.
Mułła Faizullah również wtedy je odwiedzał. Przynosił Mariam czekoladowe cukierki owinięte w foliowe papierki, koszyk malowanych jajek, ciasteczka. A kiedy odchodził, Mariam wdrapywała się ze swoimi smakołykami na wierzbę. Siadała wysoko na gałęzi, jadła czekoladki mułły Faizullaha i rzucała papierki na ziemię, aż leżało ich pod wierzbą tyle, że wyglądały jak srebrne kwiatki. Po czekoladkach zabierała się do ciasteczek, a na jajkach rysowała ołówkiem buzie. Ale nie miała z tego wiele przyjemności. Mariam bała się Eid, tego pełnego gościnności i świętowania okresu, kiedy rodziny stroiły się i odwiedzały. Wyobrażała sobie atmosferę panującą w Heracie, tryskającą radością, doskonałym nastrojem, ludzi z błyszczącymi oczami obsypujących się czułymi słowami i życzliwością. Rozpacz spowijała ją wtedy jak całun, który unosił się dopiero wraz z końcem Eid.
Tego roku po raz pierwszy Mariam na własne oczy zobaczyła Eid jej dziecięcych wyobrażeń.
Wyszła z Raszidem na ulice. Mariam nigdy nie szła wśród tak ożywionych tłumów. Całe rodziny, niezrażone chłodem, płynęły przez miasto, ogarnięte ferworem odwiedzania krewnych. Na swojej ulicy Mariam zobaczyła Faribę i jej syna, Nura, ubranego w garnitur. Fariba w białym szalu kroczyła obok drobnego, nieśmiałego mężczyzny w okularach. Był z nimi również jej starszy syn – Mariam jakimś cudem zapamiętała jego imię, Ahmad, które usłyszała tamtego dnia przy piecu tandur. Miał głęboko osadzone, zadumane oczy i bardziej zamyśloną, uroczystą minę niż jego młodszy brat. Jego twarz sugerowała wczesną dojrzałość równie wyraziście, jak twarz Nura świadczyła o jego wciąż chłopięcym usposobieniu. Na szyi Ahmada wisiał lśniący wisiorek ze słowem Allah.
Fariba musiała ją rozpoznać, kroczącą w burce obok Raszida, bo zamachała i zawołała:
– Eid-e mubarak!
Skryta w burce Mariam kiwnęła lekko głową.
– A więc znasz tę kobietę, żonę nauczyciela? – zdziwił się Raszid.
Mariam zaprzeczyła.
– Lepiej, żebyś trzymała się od niej z daleka. Ta kobieta to wścibska plotkara, a jej mąż uważa się za jakiegoś wielkiego intelektualistę. Ale to szczur. Spójrz na niego. Czy nie wygląda jak szczur?
Poszli do parku Szahr-e Nau, pełnego baraszkujących dzieci w nowych czystych koszulach i ozdobionych koralikami barwnych kamizelkach, pokazujących sobie prezenty, które otrzymały z okazji Eid. Kobiety niosły talerze pełne słodyczy. Mariam zobaczyła odświętne lampiony zawieszone w sklepowych witrynach, słyszała muzykę ryczącą z głośników. Mijający ich nieznajomi mówili do niej: Eid-e mubarak!
Tego wieczoru poszli do Czaman5 i Mariam, stojąc za Raszidem, podziwiała fajerwerki rozświetlające niebo zielonymi, różowymi i żółtymi rozbłyskami. Tęskniła za czasem, gdy siedząc przed chatą z mułłą Faizullahem, oglądała z dużej odległości fajerwerki eksplodujące nad Heratem, nagłe wybuchy barw odbijające się w łagodnych, zmętniałych od zaćmy oczach jej nauczyciela. Ale przede wszystkim tęskniła za Naną. Mariam żałowała, że jej mama nie żyje i nie może tego zobaczyć. Nie może zobaczyć jej, Mariam, w samym środku tego wszystkiego. Przekonać się wreszcie, że radość i piękno nie są nieosiągalne. Nawet dla takich ludzi jak one.
Z okazji święta Eid podejmowali w domu gości. Byli to sami mężczyźni, przyjaciele Raszida. Kiedy zapukali do drzwi, Mariam wiedziała, że musi pójść na górę do swojego pokoju i zamknąć drzwi. Siedziała tam przez cały czas, a mężczyźni popijali na dole herbatę, palili i rozmawiali. Raszid powiedział Mariam, że nie może wyjść z pokoju, dopóki goście są w domu.
Mariam to nie przeszkadzało. Prawdę mówiąc, nawet jej to schlebiało. Dla Raszida to, co ich łączyło, było święte. Jej honor, jej namus, był dla niego czymś godnym ochrony. Jego opiekuńczość sprawiała, że czuła się wartościowa, wysoko ceniona i ważna.
Trzeciego i zarazem ostatniego dnia Eid Raszid poszedł odwiedzić jakichś znajomych. Mariam, której przez całą noc było niedobrze, zagotowała wodę i zaparzyła sobie zieloną herbatę z pokruszonym kardamonem. Zebrała w salonie poprzewracane kubki, na wpół przeżute pestki dyni wciśnięte między poduszki, talerze z resztkami jedzenia. Sprzątając, nie mogła uwierzyć, jak bardzo mężczyźni potrafią być leniwi.
Nie zamierzała wejść do pokoju Raszida, ale sprzątając, przeszła z salonu na schody, a potem na korytarz na piętrze i nagle stanęła pod jego drzwiami, po czym nagle zorientowała się, że po raz pierwszy znalazła się w jego pokoju. Usiadła na łóżku, czując się jak intruz.
Spojrzała na ciężkie zielone zasłony, kilka par wypastowanych butów ustawionych w równym rzędzie pod ścianą, drzwi szafy, z których odchodziła zielona farba, odsłaniając drewno pod spodem. Zauważyła paczkę papierosów na komodzie obok łóżka. Wsunęła jeden do ust i stanęła przed małym lustrem zawieszonym na ścianie. Wypuszczała powietrze i udawała, że strząsa popiół. Potem schowała papierosa do paczki. Nigdy nie potrafiłaby palić z równie niewymuszoną gracją, jak czyniły to kabulskie kobiety. Wychodziło jej to niezgrabnie i śmiesznie.
Z poczuciem winy wysunęła górną szufladę komody.
Najpierw zobaczyła pistolet. Był czarny, miał oprawną w drewno rękojeść i krótką lufę. Mariam zapamiętała, jak był ułożony w szufladzie, po czym wzięła go do ręki. Obracała go w dłoniach. Był cięższy, niż się spodziewała. Rękojeść dobrze leżała w dłoni, lufa była zimna. Niepokoiło ją, że Raszid posiada taki przedmiot, którego jedynym przeznaczeniem jest zabijanie ludzi. Ale na pewno trzymał go ze względu na ich bezpieczeństwo. Jej bezpieczeństwo.
Za pistoletem leżało kilka czasopism o pozaginanych rogach. Mariam otworzyła jedno z nich. Nagle coś w niej pękło. Mimo woli otworzyła szeroko usta ze zdziwienia.
Na każdej stronie były kobiety, piękne kobiety, które nie miały na sobie żadnych koszul, spodni, skarpetek czy majtek. Nic na sobie nie miały. Leżały na łóżkach na pomiętej pościeli i spoglądały na Mariam spod półprzymkniętych powiek. Na większości zdjęć miały rozrzucone na boki nogi i Mariam doskonale widziała to ciemne miejsce między udami. Na niektórych zdjęciach kobiety leżały twarzą do ziemi, jakby – Boże wybacz to skojarzenie – w sadżda w trakcie modlitwy. Oglądały się przez ramię z wyrazem znudzonej pogardy.
Mariam szybko odłożyła czasopisma na miejsce. Była oszołomiona. Kim są te kobiety? Jak mogły dać się sfotografować w taki sposób? Z obrzydzenia zrobiło jej się niedobrze.