się w grę kamyków.
Na dole ktoś stroił akordeon, rozległy się uderzenia w bębenki tabla. Ktoś odchrząknął, a potem rozległo się pogwizdywanie, klaskanie, pokrzykiwanie i śpiew.
Mariam pogładziła swój miękki krągły brzuch. „Nie jest większe od paznokcia”, powiedział lekarz.
Będę matką, pomyślała Mariam.
– Będę matką – powiedziała do siebie, a potem zaczęła się śmiać i powtarzała w kółko to zdanie, delektując się każdym słowem.
Kiedy Mariam pomyślała o tym dziecku, poczuła, że jej serce rośnie. Rosło i rosło, aż cała pustka po śmierci matki, cały żal, samotność i samoponiżenie, które odczuwała, znikły bez śladu. Dlatego Bóg ją tu przywiódł długą drogą biegnącą przez cały kraj. Teraz to rozumiała. Przypomniała sobie werset z Koranu, którego nauczył ją mułła Faizullah: Do Boga należy Wschód i Zachód! I gdziekolwiek się obrócicie, tam jest oblicze Boga…6. Rozłożyła swój dywanik modlitewny i odmówiła modlitwę namaz. Kiedy skończyła, ukryła twarz w dłoniach i poprosiła Boga, by nie dopuścił do tego, by ten szczęśliwy los jej się wymknął.
To Raszid wpadł na pomysł pójścia do hammanu. Mariam nigdy wcześniej nie była w łaźni, ale on powiedział, że nie ma nic lepszego od uczucia, które się ma po wyjściu, gdy człowiek nabiera w płuca zimnego powietrza i czuje, jak jego nagrzana skóra paruje.
Mariam siedziała w hammanie dla kobiet, w gęstej parze, w której poruszały się jakieś cienie, czasem gdzieś mignęło jej czyjeś biodro albo zarys czyichś pleców. Między ścianami odbijały się echem piski małych dziewczynek, pomruki starszych kobiet i sączenie się wody do kąpieli. Kobiety szorowały sobie plecy i myły włosy. Mariam usiadła sama w kącie, z dala od innych, i zaczęła szorować pumeksem stopy odizolowana od przechodzących obok cieni ścianą gęstej pary wodnej.
A potem nagle zobaczyła krew i zaczęła krzyczeć.
Plaśnięcia stóp na mokrych kamieniach. Wyłaniające się zza zasłony pary wodnej ciekawe twarze. Cmokanie językami.
Później tego wieczoru, w łóżku, Fariba powiedziała mężowi, że kiedy usłyszała krzyk i podbiegła w stronę, skąd dochodził, zobaczyła żonę Raszida dygoczącą w kącie z podkulonymi nogami i kałużą krwi u stóp.
– Słychać było, jak tej biednej dziewczynie szczękają zęby, mówię ci, Hakimie, tak bardzo dygotała.
Kiedy Mariam ją zobaczyła, opowiadała Fariba, spytała wysokim błagalnym głosem: „To normalne, prawda? Prawda? Czy to jest normalne?”.
Kolejna jazda autobusem z Raszidem. Znów padał śnieg. Tym razem gęsty. Tworzył grube czapy na chodnikach, dachach, osiadał na korze krzaczastych drzew. Mariam przyglądała się kupcom odgarniającym śnieg sprzed sklepów. Gromadka chłopców goniła czarnego psa. W sportowym zapale pomachali rękami w stronę przejeżdżającego autobusu. Mariam spojrzała na Raszida. Miał zamknięte oczy. Nie nucił żadnej melodii. Mariam pochyliła głowę i również zamknęła oczy. Chciała wydostać się ze swoich zimnych skarpetek, z wilgotnego wełnianego swetra, który kłuł jej skórę. Chciała znaleźć się jak najdalej od tego autobusu.
W domu Raszid okrył ją narzutą, kiedy położyła się na sofie, ale w jego geście było coś sztywnego, jakby zdawkowego.
– Co to za odpowiedź? – powtórzył znowu. – Coś takiego może powiedzieć mułła. Człowiek płaci lekarzowi i ma prawo spodziewać się lepszej odpowiedzi niż: „Wola boska”.
Mariam podkuliła nogi pod narzutą i poradziła Raszidowi, żeby odpoczął.
– Wola boska – wrzał ze złości.
Przez cały dzień siedział u siebie w pokoju, paląc papierosy.
Mariam leżała na sofie, z dłońmi wciśniętymi między kolana, i patrzyła na wirujące za oknem płatki śniegu. Przypomniała sobie Nanę, która powiedziała kiedyś, że każdy płatek śniegu jest westchnieniem pokrzywdzonej gdzieś w świecie kobiety. Że wszystkie westchnienia wznoszą się ku niebu, łączą w chmury, a potem rozpadają na małe fragmenciki, które w ciszy spadają na ludzi w dole.
„Aby przypomnieć, jak bardzo cierpią takie kobiety jak my – powiedziała. – Jak spokojnie znosimy wszystko, co na nas spada”.
14
Mariam wciąż odczuwała żal po stracie dziecka. Pojawiał się znienacka. Wystarczyło, że pomyślała o niedokończonym łóżeczku w szopie na narzędzia albo zamszowym płaszczyku wiszącym w szafie Raszida. W takich chwilach dziecko ożywało, a ona słyszała, jak głodne popłakuje, gaworzy i kwili. Czuła, jak szuka jej piersi. Żal przenikał całe jej ciało, ścinał ją z nóg i targał nią na wszystkie strony. Mariam była zdumiona, że odczuwa tak obezwładniającą tęsknotę za istotą, której nigdy nawet nie widziała.
Były też takie dni, kiedy przygnębienie nie wydawało się Mariam aż tak wszechogarniające. Dni, kiedy na myśl o powrocie do dawnej rutyny nie czuła się wyczerpana, a wstanie z łóżka, odmówienie modlitwy i przygotowanie posiłku dla Raszida nie wymagało od niej niezwykłego wysiłku.
Mariam lękała się wyjścia na zewnątrz. Nagle zaczęła zazdrościć sąsiadkom, że mają dużo dzieci – niektóre siedmioro albo ośmioro. Nie rozumiały, jak dużo mają szczęścia, jakim błogosławieństwem jest to, że ich dzieci rozwinęły się w ich łonach, żyły, wtulały się w ich ramiona i piły mleko z ich piersi. Ich dzieci nie wykrwawiły się i nie spłynęły jakimś kanałem łaźni wraz z mydlaną wodą i brudem z ciał obcych ludzi. Mariam miała im za złe, kiedy narzekały na niegrzecznych synów i leniwe córki.
Wewnętrzny głos usiłował w dobrej wierze złagodzić jej ból, ale słowa pocieszenia nie trafiały na podatny grunt.
„Będziesz miała inne dzieci, enszallah. Jesteś młoda. Na pewno będą jeszcze inne okazje”.
Ale żal Mariam nie był bezkształtny ani nieokreślony. Mariam odczuwała żal z powodu tego konkretnego dziecka, które przez chwilę dało jej tyle szczęścia.
Zdarzały się też takie dni, kiedy myślała, że dziecko było niezasłużonym błogosławieństwem, że została ukarana za to, co zrobiła Nanie. Czyż nie było prawdą, że równie dobrze mogła sama zawiązać sznur na szyi swej matki? Zdradzieckie córki nie zasługują na bycie matkami, i to była jej kara. Miała niespokojne sny, w których dżinn Nany wślizgiwał się nocą do jej pokoju, wbijał pazury w jej łono i wyrywał dziecko. W tych snach Nana chichotała z rozkoszą w poczuciu, że sprawiedliwości stało się zadość.
W inne dni Mariam ogarniała złość. To była wina Raszida, bo pospieszył się ze świętowaniem. Bo lekkomyślnie uznał, że Mariam nosi w łonie chłopca. Bo nadał dziecku imię. Bo brał wolę boską za pewnik. Jego wina, bo zabrał ją do łaźni. To przez to, przez parę, brudną wodę, mydło, przez coś, co tam było, to się stało. Nie, to nie Raszid jest winny, tylko ona. Była wściekła na siebie za to, że spała w niewłaściwej pozycji, że jadła zbyt pikantne potrawy, że nie jadła wystarczająco dużo owoców, że piła za dużo herbaty.
To była wina Boga, bo tak sobie z niej zadrwił. Bo nie dał jej tego, czym obdarzył tyle innych kobiet. Zamachał jej tylko przed oczami, zwodząc ją czymś, o czym wiedział, że da jej największe szczęście, a potem szybko to odebrał.
Ale to wszystko, zrzucanie winy i ciskanie oskarżeń na prawo i lewo, wcale nie pomagało. Takie myśli były kofr, świętokradztwem. Allah nie jest złośliwy. Nie jest małostkowym Bogiem. Mułła Faizullah szeptał jej w głowie: Błogosławiony niech będzie Ten,