Халед Хоссейни

Tysiąc Wspaniałych Słońc


Скачать книгу

się, aż wreszcie wyszła na otwartą przestrzeń, a potem pobiegła w górę ulicy. Dopiero na skrzyżowaniu zorientowała się, że pobiegła w drugą stronę. Odwróciła się i zaczęła biec z powrotem z pochyloną głową. Przewróciła się i boleśnie skaleczyła kolano, ale wstała i pobiegła dalej, omijając pędem kobiety.

      – Co się z tobą dzieje?

      – Krwawisz, hamszira!

      Mariam skręciła za róg, potem jeszcze raz. Znalazła właściwą ulicę, ale nagle nie mogła sobie przypomnieć, który dom jest domem Raszida. Pobiegła w górę ulicy, potem w dół, dysząc, bliska łez, zaczęła na oślep szarpać klamki drzwi. Niektóre były zamknięte, inne otwarte, ale za nimi były tylko nieznane podwórka, szczekające psy i wystraszone kurczaki. Wyobraziła sobie, co to będzie, jeżeli Raszid wróci i zobaczy ją, szukającą drogi do domu, z krwawiącym kolanem, zagubioną na własnej ulicy. Zaczęła płakać. Szamotała się z kolejnymi drzwiami, mamrocząc w panice modlitwy, z twarzą mokrą od łez, aż wreszcie drzwi się otworzyły, a ona z ulgą zobaczyła wychodek, studnię i szopę na narzędzia. Zatrzasnęła za sobą drzwi i zaryglowała je. Zaraz potem padła na kolana pod ścianą i zaczęła wymiotować. Kiedy skończyła, odczołgała się kawałek dalej i usiadła pod ścianą z wyciągniętymi nogami. Nigdy w życiu nie czuła się równie samotnie.

      Tego wieczoru Raszid wrócił do domu z szarą papierową torbą. Mariam była rozczarowana, że nie zauważył umytych okien, zamiecionej podłogi i braku pajęczyn, ale kiedy postawiła przed nim talerz z kolacją, na czystym obrusie, rozłożonym na podłodze w salonie, wyglądał na zadowolonego.

      – Zrobiłam dal – powiedziała Mariam.

      – Świetnie. Umieram z głodu.

      Nalała mu wodę z aftaby do umycia rąk. Kiedy je wycierał, postawiła przed nim miskę z gorącym dal i talerz pulchnego białego ryżu. To był pierwszy posiłek, który dla niego przygotowała i żałowała, że gotując go, była w nie najlepszym stanie. Wciąż jeszcze trzęsła się po zajściu przy piecu tandur, a potem przez resztę dnia zamartwiała się, czy dal będzie miał należytą konsystencję i kolor i czy Raszid nie uzna, że dodała za dużo imbiru albo za mało kurkumy.

      Raszid zanurzył łyżkę w złocistym dal.

      Mariam aż się zachwiała. A jeśli będzie rozczarowany albo się zezłości? Jeżeli z niesmakiem odepchnie talerz?

      – Ostrożnie – zdołała wykrztusić. – Gorące.

      Raszid wydął wargi i podmuchał, a potem wsunął pełną łyżkę do ust.

      – Dobre – pochwalił. – Trochę niedosolone, ale smaczne. Może nawet więcej niż smaczne.

      Uspokojona patrzyła, jak Raszid je. Nagle ogarnęła ją duma. Dobrze się spisała – „może nawet więcej niż smaczne” – to było dla niej zaskoczeniem, ten dreszcz emocji, który ją przeszedł, gdy usłyszała komplement. Nieprzyjemności, jakich doznała wcześniej tego dnia, zeszły na drugi plan.

      – Jutro jest piątek – powiedział Raszid. – Co powiesz na to, żebym pokazał ci miasto?

      – Kabul?

      – Nie. Kalkutę.

      Mariam zamrugała.

      – To żart. Oczywiście, że Kabul. A co innego miałbym ci pokazać? – Sięgnął do szarej torby. – Ale najpierw muszę ci coś powiedzieć.

      Wyjął z torby błękitną burkę. Kiedy ją podniósł, na jego kolana spłynęły metry pofałdowanej tkaniny. Zwinął burkę i spojrzał na Mariam.

      – Mam klientów, Mariam, mężczyzn, którzy przyprowadzają do mojego sklepu swoje żony. Kobiety przychodzą niezasłonięte, rozmawiają ze mną, patrzą mi w oczy bez wstydu. Mają pomalowane twarze i spódniczki przed kolana. Czasem pokazują mi nawet swoje stopy, żebym wziął miarę, a ich mężowie stoją i się temu przyglądają. Pozwalają na to. Nie widzą nic dziwnego w tym, że jakiś obcy mężczyzna dotyka bosych stóp ich żon! Mają się za nowoczesnych mężczyzn, intelektualistów, przypuszczam, że z racji wykształcenia. Nie widzą, że niszczą sobie nang i namus, honor i cześć.

      Pokręcił głową.

      – Większość z nich mieszka w zamożnych dzielnicach Kabulu. Zabiorę cię tam. Sama zobaczysz. Ale nie brak ich i tu, Mariam, w naszym sąsiedztwie, tych miękkich mężczyzn. Kilka domów dalej mieszka nauczyciel, nazywa się Hakim, a jego żona przez cały czas chodzi po ulicy w samej chuście na głowie. Czuję się zażenowany, kiedy widzę coś takiego: mężczyznę niemającego kontroli nad swoją żoną.

      Spojrzał na Mariam stanowczo.

      – Ale ja jestem inny, Mariam. Tam, skąd pochodzę, jedno niewłaściwe spojrzenie, jedno nieodpowiednie słowo i już leje się krew. Tam, skąd pochodzę, twarz kobiety jest sprawą wyłącznie jej mężczyzny. Chcę, żebyś to zapamiętała. Rozumiesz?

      Mariam pokiwała głową. Podał jej torbę.

      Poczucie zadowolenia z aprobaty dla jej kucharskich umiejętności ulotniło się. W jego miejsce pojawiło się wrażenie kurczenia się, zapadania. Wola tego mężczyzny spadła na Mariam jak narzucające się i niewzruszone góry Safed-koh wznoszące się nad Gol Daman.

      – Widzę, że się rozumiemy – powiedział Raszid. – A teraz pozwól mi zjeść trochę więcej tego dal.

      11

      Mariam nigdy wcześniej nie miała na sobie burki. Raszid musiał jej pomóc ją włożyć. Usztywniona część zakładana na głowę opasywała ciasno jej czaszkę i była ciężka, a patrzenie na świat przez siatkę było bardzo dziwne. Ćwiczyła, chodząc w burce po pokoju, ale stale nadeptywała na plączący się pod nogami materiał i potykała się. Utrata pola widzenia peryferyjnego była irytująca, a dodatkowo fałdy tkaniny przylepiały jej się do ust, przez co miała wrażenie, że zaraz się udusi.

      – Przyzwyczaisz się – powiedział Raszid. – Założę się, że z czasem nawet to polubisz.

      Pojechali autobusem do miejsca, które Raszid nazwał park Szahr-e Nau, gdzie dzieci huśtały się na huśtawkach i przerzucały piłki ponad postrzępionymi siatkami rozwieszonymi między drzewami. Spacerowali, oglądając chłopców puszczających latawce. Mariam szła obok Raszida, nadeptując co chwila na rąbek burki. Raszid zabrał ją na obiad do małej kebabiarni obok meczetu, który nazwał Hadżi Jaghub. Podłoga była lepka, wnętrze zadymione, a ściany przesiąknięte zapachem surowego mięsa. Muzyka, którą Raszid określił mianem logari, była głośna. Kucharze, szczupli chłopcy, jedną ręką wachlowali obracające się rożna, a drugą, w której trzymali packę, odganiali muchy. Mariam nigdy dotąd nie była w restauracji i na początku wydało jej się to bardzo dziwaczne, że siedzi w zatłoczonym pomieszczeniu, pełnym obcych ludzi i unosi burkę, by włożyć sobie kawałek jedzenia do ust. W żołądku zaczął jej wzbierać ten sam niepokój co poprzedniego dnia przy piecu tandur, ale obecność Raszida dawała jej pewne poczucie bezpieczeństwa i po chwili muzyka, dym, a nawet ludzie przestali jej tak bardzo przeszkadzać. Ku swojemu zaskoczeniu odkryła, że burka również daje jej poczucie bezpieczeństwa. Była jak okno z widokiem w jedną tylko stronę. Mariam czuła się w niej jak obserwator ukryty przed badawczym wzrokiem nieznajomych. Nie musiała się już martwić, czy inni, rzuciwszy tylko na nią okiem, od razu poznają wszystkie sekrety jej wstydliwej przeszłości.

      Na ulicach Raszid pokazywał jej różne budynki i pewnym głosem podawał ich nazwy: to jest ambasada amerykańska, mówił, a to Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Wskazywał samochody, wiedział, jak się nazywają i gdzie zostały zrobione: sowieckie wołgi,