Халед Хоссейни

Tysiąc Wspaniałych Słońc


Скачать книгу

usiadła na łóżku zażenowana i zagubiona. Schowała twarz w dłoniach i zamknęła oczy. Głęboko oddychała, aż wreszcie trochę się uspokoiła.

      Powoli to sobie wytłumaczyła: przecież Raszid jest mężczyzną, który mieszkał samotnie przez całe lata, nim ona się tu sprowadziła. Jego potrzeby różnią się od jej potrzeb. Dla niej po tylu miesiącach ich spółkowanie wciąż było ćwiczeniem w znoszeniu bólu, natomiast jego apetyt był dziki, czasem niemal ocierał się o gwałt. Wbijał ją w materac, ściskał jej piersi i poruszał w szale biodrami. Jest mężczyzną przez tyle lat pozbawionym kobiety. Czy mogła winić go za to, że takim stworzył go Bóg?

      Mariam wiedziała, że nigdy nie będzie mogła z nim o tym porozmawiać. To było tabu. Ale czy było niewybaczalne? Wystarczyło przypomnieć sobie innego mężczyznę obecnego w jej życiu, Dżalila. Wówczas mąż trzech żon, ojciec dziewięciorga dzieci, utrzymywał pozamałżeńskie stosunki z Naną. Co było gorsze, czasopisma Raszida czy to, co uczynił Dżalil? A poza tym, jakim prawem, ona, wieśniaczka, harami, miałaby wydawać osąd?

      Mariam zajrzała do najniższej szuflady.

      Znalazła w niej zdjęcie chłopca, Yunusa. Było czarno-białe. Wyglądał na cztery, może pięć lat. Miał na sobie prążkowaną koszulę i muszkę. Był ładnym małym chłopcem z wąskim noskiem, kasztanowymi włosami i ciemnymi, trochę zapadniętymi oczami. Wyglądał na rozkojarzonego, jakby coś przykuło jego wzrok akurat w chwili, gdy błysnął flesz aparatu.

      Pod tym zdjęciem Mariam znalazła drugie, również czarno-białe, trochę bardziej ziarniste. Widać było na nim siedzącą kobietę, a za nią szczuplejszego, młodszego Raszida z czarnymi włosami. Kobieta była piękna. Może nie aż tak piękna jak kobiety z czasopism, ale z pewnością piękna. Na pewno piękniejsza od niej, Mariam. Miała delikatne policzki i długie czarne włosy z przedziałkiem pośrodku, wysokie kości policzkowe i łagodne czoło. Mariam pomyślała o swojej twarzy, wąskich ustach i długiej brodzie i poczuła ukłucie zazdrości.

      Długo patrzyła na to zdjęcie. W sposobie, w jaki Raszid nachylał się nad kobietą, było coś niepokojącego. Jego ręce spoczywały na jej ramionach. Uśmiechał się zaciśniętymi wargami, jakby delektując się czymś, a ona miała ponurą minę. Kobieta była lekko pochylona do przodu, jakby próbowała oswobodzić się z jego rąk.

      Mariam odłożyła wszystko na miejsce.

      Później, kiedy robiła pranie, zaczęła żałować, że szperała w pokoju męża. Po co? Czy dowiedziała się o nim czegoś istotnego? Że ma pistolet, że jest mężczyzną i ma męskie potrzeby? I nie powinna była tyle czasu patrzeć na jego zdjęcie z żoną. Jej oczy zaczęły dopatrywać się znaczeń w czymś, co było jedynie zwykłą pozą ciała uchwyconą w ułamku sekundy.

      Teraz, gdy kołysały się przed nią ciężkie od bielizny sznury, Mariam zrobiło się żal Raszida. On również miał ciężkie życie, naznaczone utratą bliskich i smutnymi kolejami losu. Wróciła myślami do jego syna, Yunusa, który kiedyś na tym podwórku lepił bałwana, którego stopy tupały na tych samych schodach. Jezioro wyrwało go Raszidowi, pochłonęło jak wieloryb, który według Koranu połknął proroka o tym samym co chłopiec imieniu. Mariam sprawiało to ból – dojmujący ból – kiedy wyobrażała sobie Raszida ogarniętego paniką i bezradnego, jak przemierza brzegi jeziora, błagając je, by wypluło chłopca z powrotem na ląd. I po raz pierwszy poczuła więź ze swoim mężem. Powiedziała sobie, że mimo wszystko będą dla siebie dobrymi towarzyszami.

      13

      W drodze powrotnej od lekarza, w autobusie, działy się z Mariam niesamowite rzeczy. Gdziekolwiek spojrzała, wszędzie widziała żywe kolory: w szaroburych betonowych mieszkaniach, na cynowych dachach magazynów, w błotnistej wodzie płynącej rynsztokami. Jakby tęcza przesłoniła jej oczy.

      Raszid stukał w kolano palcami w rękawiczkach i nucił piosenkę. Za każdym razem, kiedy autobus podskakiwał na wertepach i rzucało nimi do przodu, opiekuńczym gestem kładł dłoń na jej brzuchu.

      – A może Zalmaj? – powiedział. – To dobre pasztuńskie imię.

      – A jeśli to będzie dziewczynka? – spytała Mariam.

      – Myślę, że to chłopiec. Tak. Chłopiec.

      W autobusie rozległy się szepty. Niektórzy pasażerowie wskazywali na coś, inni wychylali się z siedzeń, aby to coś zobaczyć.

      – Spójrz – powiedział Raszid, stukając palcem w szybę. Uśmiechał się. – Tam. Widzisz?

      Na ulicach Mariam zobaczyła zatrzymujących się ludzi. Oświetlone ulicznymi światłami twarze wychylające się z okien samochodów, zwracające się w stronę spadającego z nieba miękkiego puchu. Co tak urzekało ludzi w pierwszym śniegu, zastanawiała się Mariam? Może to, że to okazja do zobaczenia czegoś niezabrudzonego, po czym nikt jeszcze nie stąpał? Złapania ulotnego piękna nowej pory roku, cudownego początku, nim zostanie on zdeptany i zniszczony?

      – Jeśli to dziewczynka – powiedział Raszid – chociaż to na pewno nie jest dziewczynka, ale jeśli to dziewczynka, możesz wybrać takie imię, jakie ci się podoba.

      Następnego ranka Mariam obudził hałas piły i młotka. Owinęła się szalem i wyszła na zaśnieżone podwórko. Ciężki śnieg przestał padać. Teraz tylko garstka lekkich wirujących płatków śniegu łaskotała ją w policzki. Nie było wiatru, a w powietrzu unosił się zapach palonego węgla. Kabul spowijała niesamowita cisza, miasto przykryte było kołdrą śniegu i tylko gdzieniegdzie unosiły się smużki dymu.

      Mariam znalazła Raszida w szopie na narzędzia, gdzie wbijał gwoździe w drewnianą deskę. Kiedy ją zobaczył, wyjął gwóźdź z kącika ust.

      – To miała być niespodzianka. Będzie mu potrzebne łóżeczko. Miałaś to zobaczyć, dopiero jak skończę.

      Mariam wolałaby, żeby tego nie robił. Żeby nie przywiązywał się do myśli, że to będzie chłopiec. Choć była szczęśliwa z powodu ciąży, jego oczekiwania ciążyły jej. Poprzedniego dnia Raszid wyszedł i wrócił do domu z zamszowym zimowym płaszczykiem dla chłopca obszytym miękką owczą skórką i rękawami wyszywanymi czerwoną i żółtą jedwabną nicią.

      Podniósł długą wąską deskę. Kiedy zaczął piłować ją na pół, powiedział, że martwią go schody.

      – Trzeba będzie coś z nimi później zrobić, zanim chłopiec podrośnie i zacznie się po nich wspinać. – Powiedział, że piec też go martwi. A noże i widelce trzeba będzie schować gdzie indziej, by nie mógł po nie sięgnąć. – Ostrożności nigdy nie dość. Chłopcy to lekkomyślne istoty.

      Mariam owinęła się szczelniej szalem.

      Następnego ranka Raszid oznajmił, że chce zaprosić przyjaciół na kolację, aby uczcić to wydarzenie. Przez kilka godzin Mariam myła soczewicę i moczyła ryż. Pokroiła bakłażana na burani, ugotowała pory i posztkowała wołowinę na nadzienie do pierożków. Zamiotła podłogę, wytrzepała zasłony i mimo śniegu, który znów zaczął padać, wywietrzyła dom. Pod ścianami w salonie ułożyła materace i poduszki, a na stole ustawiła miski ze słodyczami i prażonymi migdałami.

      Wczesnym wieczorem, nim przyszedł pierwszy gość, była już u siebie w pokoju. Leżała w łóżku, a pohukiwania, śmiechy i przekomarzania na dole stawały się coraz głośniejsze. Jej dłonie wciąż zsuwały się na brzuch. Nie mogła tego powstrzymać. Myślała o tym, co w niej rośnie, i nagle szczęście wtargnęło w nią niczym poryw wiatru otwierający drzwi na oścież. Oczy zaszły jej łzami.

      Mariam myślała o sześćsetpięćdziesięciokilometrowej podróży z Raszidem, z leżącego na zachodzie,