posegregowana, mydło zapakowane (fabryka mydła z Meinerzhagen dołącza się do transportu), ciężarówka załadowana. Ale nie ma namiarów, kontaktów, wskazówek, dokąd jechać. Kto zna Polskę? I wtedy ktoś przypomina sobie, że przecież Herbert jest z Polski! Powinien znać nawet język! Zaczynają się przekonywania.
– Zastanawiałem się – opowiada Monkowski – czy ja muszę jechać do tej Polski. Przecież nawet nie chcę! Ale wszyscy mówią, że to tylko jeden raz. Więc się zgodziłem. Jeden jedyny. Nigdy więcej!
Figa z makiem.
Tymczasem trzeba się śpieszyć. Samochód za darmo jest tylko w weekend. Od poniedziałku musi na siebie zarabiać. Użycza go jakiś złomiarz. Ciężarówka to stary trup, paliwo żłopie na potęgę i wlecze się niemiłosiernie.
– Ale wiadomo: darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda – mówi Monkowski.
Trup ma jednak, co ważne, zamkniętą budę, która chroni dary przed napaścią. Bo Monkowski przypuszcza, że jeżeli w Polsce nie ma jedzenia, to może być różnie.
Podczas pierwszego transportu takie sceny nie mają miejsca, ale później tak.
– Kiedyś w Ostródzie ludzie zaczęli szturmować samochód, już otwierali plandekę. Ksiądz krzyczy: „Splądrują!”, więc my w tył zwrot i jazda w las – wspomina Monkowski. – Kiedy zrobiło się ciemno, podjechaliśmy z tyłu kościoła pod kostnicę i tam wszystko rozładowaliśmy. Takim sposobem udało się uratować transport.
Paliwo
Tymczasem jednak jadą pierwszy raz. Żeby zrozumieć następną scenę, Monkowski przedstawia instrukcję obsługi PRL:
– Wówczas w Polsce stacji benzynowych było tyle co kot napłakał. Od Poznania do Olsztyna oficjalnie była jedna. I to jeszcze nie przy drodze, tak jak dziś, tylko w PGR-ze. Żeby transport z Niemiec mógł zatankować, trzeba było w swoim kraju wykupić talon na paliwo. Był on dwukrotnie droższy niż w Polsce i trzeba było go pokazywać w razie kontroli policji nazywanej wówczas milicją. Oni bardzo chętnie kontrolowali, bo liczyli na łapówkę.
Jadą. Paliwo kończy się za Poznaniem (szybko), nocą (źle), w lesie (tym gorzej). Co robić? Herbert główkuje, bo dwóch jego towarzyszy nie ma pojęcia o Polsce. O dziwo z naprzeciwka nadjeżdża samochód. Herbert go zatrzymuje, podchodzi i z powagą na twarzy pyta: „Mam pończochy i pomarańcze, masz paliwo?”.
– Tak się wtenczas rozmawiało: krótko, oschle i na temat – mówi Monkowski, a wątek rozwinie nieco później. Pomarańcze i pończochy były wówczas w Polsce towarem nieosiągalnym dla szarego człowieka. Umowa więc stoi. Kierowca spuszcza paliwo ze swojego baku, a w zamian dostaje pomarańcze i pończochy. Wszyscy są zadowoleni.
Jadą dalej. Kolega Niemiec, który towarzyszy Monkowskiemu, skądinąd bardzo uczciwy i wierzący człowiek, pyta:
– Znałeś go, prawda?
– Ależ skąd?!
– Przecież ledwo wymieniłeś dwa zdania!
– Nie znałem go.
– To jak to możliwe?
– Znam polską duszę.
Monkowski wie, jak rozmawiać z Polakami, milicjantami, celnikami. To cenna umiejętność. Nieraz uratuje mu skórę.
Po pierwsze, używać bardzo urzędowego języka. Być poważnym, surowym, powściągliwym. Kiedy jakiś milicjant mu podskakiwał, mówił: „Gdzie masz swojego szefa? Dawaj go! Ja mam pozwolenia po polsku i po niemiecku, że mogę jechać w dzień i w nocy. Jak nie umiesz czytać, niech ci twój szef przeczyta! Jeszcze jakieś pytania? Dziękuję! Do widzenia!”. Tak jak milicjanci odzywali się do obywateli, tak samo Monkowski mówił do nich.
Innemu powiedział: „Dawaj szefa! Wiesz, co ja tu mam? Umiesz czytać? Chodziłeś do szkoły, baranie?”. Musiało być ostro. Wtedy każdy stawał na baczność.
Kiedyś, przekraczając granicę, na siedzeniu specjalnie pozostawił manifest Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Celnik popatrzył, a Monkowski do niego: „No, co się pan tak dziwi? Przecież studiuję to, co powinienem!”. Polak wówczas nie wiedział, z kim ma do czynienia. Może to jakiś wysoki partyjniak? Trzeba się zachować.
– Zawsze starałem się myśleć głową mojego przeciwnika – mówi Monkowski.
Więc przy kierowcy od paliwa też musiał zachować fason. Kiedy wytłumaczył koledze z transportu, że go przekupił, ten podniósł larum.
– To nie jest nasze paliwo! Nie kupiliśmy go! Nie możemy dalej jechać!
– To chcesz iść piechotą? – zapytał Monkowski. I krótko, acz treściwie wytłumaczył mu zasadę socjalizmu: – To jest tak: z jednej kieszeni wyjmujesz, a do drugiej wkładasz. Jednak zawsze jest to ta sama kurtka – w tym przypadku Polska. Nic się nie wywiezie, nic się nie wyniesie. Tylko korzyść jest po dwóch stronach. Kierowca oddał nam państwowe paliwo, a w zamian miał prywatną korzyść – pończochy i pomarańcze. Przyjedzie do domu i będzie uczta. Na tym polega socjalizm.
Kolega już o nic więcej nie pyta.
Dojeżdżają do Butryn na Warmii. Ksiądz, zaskoczony, ale pozytywnie ustosunkowany, przyjął dary, podziękował, zaprosił na kolację.
– Ja dla niego nie byłem Szwabem – wspomina Monkowski – i to mnie wówczas zdziwiło.
I tak powoli w głowie Herberta zaczyna kiełkować myśl, że Polacy też są ludźmi. Że może i komuna Niemców nie lubi, ale Polacy już niekoniecznie. Że rządy bywają różne, ale ludzie wszędzie są tacy sami.
– Już nie czułem się w Polsce jak dawniej – że jestem człowiekiem drugiej kategorii. Zobaczyłem ludzką twarz Polaków, dostrzegłem ich niedolę. Chodziłem w Olsztynie po sklepach, słyszałem rozmowy. Kobiety mówiły, że maleństwo w domu, a proszku czy mleka nie ma. Pytali, czy czegoś nie możemy im dać. Po czym nas rozpoznawali? Po tablicy rejestracyjnej i sznurówkach. W Polsce był jeden rodzaj do każdego typu obuwia. U nas do wyboru, do koloru.
Malbork
Okazuje się, że transport starym trupem to nie pierwszy przyjazd Herberta Monkowskiego do Polski po latach. Był wcześniej, w latach siedemdziesiątych, pokazać córkom, gdzie się urodziły. Zabrał je między innymi do Malborka. Przyłączył się do grupy wiejskich kobiet z polskim przewodnikiem. Idąc za nim, słuchał, co mówi, i tłumaczył córkom na niemiecki. Przewodnik to zauważył i powiedział: „Miłe panie, proponuję puścić tego pana przed nami, żeby lepiej słyszał, co mówię”. Wszystkie się zgodziły, a Monkowskiego wbiło w ziemię. To wydarzenie również wpłynęło na chęć organizacji kolejnych akcji pomocowych do Polski.
Kiełbaski, płaszcze, leki
I tak z jednego transportu zrobiło się trzydzieści pięć. Trochę to nielogiczne, prawda? Zwłaszcza że był pewien, że „jak stąd wyjedzie, to już nigdy nie wróci”. Jednak liczba ciężarówek mówi sama za siebie.
– Wszyscy pamiętają tę liczbę – stwierdza Monkowski. – Mówią: „Tyle wysiłku kosztowały te przejazdy”. A to nie droga była trudna, tylko zapełnienie samochodów. O tym trzeba pamiętać.
Różne to były transporty. Do kościoła Najświętszego Serca Jezusa, w którym Monkowski przed wojną był ministrantem, przywiózł dziesięć tysięcy kiełbasek. Do Caritasu tira płaszczy. Do szpitala miejskiego leki.
Z kiełbaskami było tak: Jeszcze nie wystygły dostatecznie, a już je w Niemczech zapakowano i folia zaparowała od wewnątrz.