Beata Szady

Wieczny początek


Скачать книгу

Ale w samochodzie mam żonę i zięcia.

      – Proszę, proszę, niech też wejdą.

      – I jeszcze dziesięć tysięcy kiełbasek – dodaje Monkowski.

      – A proszę, proszę… Co? Kiełbaski?

      I tak rozpoczęła się wieloletnia znajomość z księdzem Julianem Żołnierkiewiczem.

      Z płaszczami było tak: W pewnej niemieckiej fabryce wyprodukowano płaszcze zimowe. Na zamówieniach były: kolor, rozmiar, ilość. Tylko że w fabryce pomieszali zielony z niebieskim, M z L i diabli wzięli zamówienie, bo odbiorcy nie wezmą, jeżeli produkt nie zgadza się z ich wytycznymi. Szlag więc trafił kilkudniową produkcję. Co zrobić z nowymi płaszczami, których nikt nie chce? Telefon do Monkowskiego.

      – Nie chcesz do Polski? – słyszy od znajomego z ministerstwa.

      – Ależ z ogromną przyjemnością!

      Wszyscy znowu są zadowoleni. Monkowski ma nowiusieńkie płaszcze, a producent może otrzymać odszkodowanie. Ten pierwszy musi mu tylko obiecać, że żaden z nich nie trafi na rynek w Niemczech, bo inaczej z odszkodowania nici.

      Monkowski zdecydował, że odda płaszcze Caritasowi w Olsztynie. Nawet nie wie, jaka była ich późniejsza droga. Pamięta tylko, że je przywiózł, był bardzo zmęczony, klerycy rozładowywali samochód, a on spał w łóżku proboszcza.

      Z lekami było tak: Zagranicznych leków w szpitalu miejskim w Olsztynie, w którym swego czasu pracowała mama Herberta, zawsze brakowało. Były albo bardzo drogie, albo po prostu niedostępne. I wtedy Monkowski wpada na świetny pomysł. Widział w Niemczech, że firmy farmaceutyczne przywożą do lekarzy swoje leki w celach promocyjnych – żeby się z nimi zapoznali i zapisywali swoim pacjentom. Postanawia zdobyć wszystkie te, które zalegają u lekarzy rodzinnych. Idzie podzielić się pomysłem z lekarzem powiatowym. Ten reaguje entuzjastycznie: „Dobre!”.

      Potrzebnych jest kilka jego słów na piśmie i podpis.

      – Rozesłałem to do wszystkich lekarzy z regionu, których znalazłem w książce telefonicznej. I nie wiedziałem, jaką krzywdę sobie robię, bo prawie każdy odpowiedział – żartuje Monkowski.

      Lekarzom ten pomysł jest na rękę. Chcą się pozbyć zalegających leków. Monkowski stwarza im ku temu okazję.

      – Jeździłem kilka ładnych dni od lekarza do lekarza i zbierałem – opowiada. – Pojechałem do znajomego, który miał autokary. Po trzecim piwie mówię: „Wiesz, można byłoby wymontować cztery siedzenia z autobusu, to może bym zmieścił te leki”. Znajomy zdziwiony pyta: „Cztery miejsca? Tyle masz tych leków?”. Odpowiadam: „Daj Boże, żeby się zmieściło!”.

      W podzięce

      Zostały fizyczne ślady tej pomocy. Pewnej wigilii w domu Monkowskiego dzwoni telefon. Kobieta po polsku dziękuje za leki, które uratowały mężowi życie. Co prawda dziękowała już lekarzowi w Olsztynie, ale ten podpowiedział, żeby zwrócić się do Monkowskiego. Więc dzwoni. Na własnej skórze odczuła, jak ważna jest pomoc niemiecka.

      – To była prosta, ale odważna kobieta, która opowiedziała mi piękną historię – wspomina Monkowski.

      Podczas naszych spotkań Herbert przywozi do Olsztyna część swojego archiwum. Dwa segregatory zapełnione są zdjęciami z pomocy Polsce. Wśród nich on sam pakujący towar, kolorowe płaszcze niezgodne z wytycznymi, ciężarówka trup w alei drzew mijająca tablicę Butryny. Jest też segregator wycinków z niemieckich gazet, które opisują jego działania. Zbierała je jego żona, ale bez wielkiej determinacji. Pewnie więc jakichś tekstów brakuje.

      Nie ma ani jednego artykułu w języku polskim, co nie znaczy, że żaden dziennikarz nie poruszył tego tematu. Jeżeli jednak to zrobił, należał do wyjątków. Nie takimi tematami, według władzy, powinny być wypełnione gazety w PRL.

      Wśród niemieckich wycinków widzę święte obrazki, a na ich odwrocie podziękowania w języku polskim za okazaną pomoc. Albo kartka wielkanocna o następującej treści (pisownia oryginalna):

      Szanowny Panie Monkowski! Z okazji zbliżających się Świąt Wielkanocnych przesyłam Panu moc najlepszych życzeń i jednocześnie pragnę Panu podziękować za pomoc, jaką Pan wyświadczył mi w czasie mojej choroby, przekazując mi lekarstwa. Teraz czuję się już zupełnie dobrze i z całego serca dziękuję Panu za wyświadczoną mi pomoc. Życzę Panu dużo zdrowia i pomyślności. Wdzięczna Bożena Kwiatkowska.

      Najbardziej wzruszający jest jednak krótki list na kartce w kratkę wyrwanej najpewniej ze szkolnego zeszytu. Kartka jest prościutka, bez żadnych zagięć, a pismo wyjątkowo staranne. „Ja Paweł uczeń klasy I, uprzejmie dziękuję Panu za lekarstwo Zaditen, które jest pomocą dla mego zdrowia. Zaditen otrzymałem od księdza proboszcza Stanisławskiego z Katedry Poznańskiej”.

      Poniżej wklejone zdjęcie legitymacyjne uśmiechniętego chłopca, obok narysowane kwiaty i serduszko, a na samym dole miejsce i data: Poznań, 21.11.1985. Zarówno list, jak i kartka wielkanocna z Inowrocławia są dowodami na to, że Herbert Monkowski pomagał nie tylko Warmii, ale i całej Polsce.

      Ekrany

      Kiedyś Monkowski jedzie z grupą zacnych Niemców, jak ich nazywa, na wycieczkę objazdową po Polsce. Po drodze chce zawieźć leki do zaprzyjaźnionych sióstr zakonnych z Elbląga, które prowadzą dom dla dzieci upośledzonych. Jednemu z wycieczki, panu architektowi, nie podoba się ten pomysł. Monkowski zachwala dom, dzieci, siostry, by móc podrzucić leki, a on mówi: „Wariatów u nas jest też sporo. Nie musimy polskich oglądać”. Atmosfera się zagęszcza, Monkowski dwoi się i troi, byleby wszystkich przekonać do swojego pomysłu. W końcu się zgadzają.

      Wchodzą do budynku, dzieci od progu wołają do Herberta: „Znam cię, znam cię!”. To takie powiedzonko Monkowskiego. Nie jest w stanie spamiętać imion wszystkich podopiecznych, więc kiedy przyjeżdża, zawsze podchodzi do któregokolwiek i mówi: „Znam cię!”. Dzieci biegają więc wokół Herberta, słychać słynne: „Znam cię!”, jest miło, zacni Niemcy są pod wrażeniem. Siostry zakonne zastanawiają się, co by tu pokazać gościom, zapraszają ich do sali, gdzie w ramach ćwiczenia percepcji wzrokowej prowadząca pokazuje dzieciom kartki papieru o różnych kolorach.

      – Wiemy, że są inne sposoby na Zachodzie – mówi siostra – na przykład ekrany telewizyjne, ale nas na nie nie stać, więc pracujemy z kartkami.

      Wtem odzywa się pan architekt:

      – A nas to gówno obchodzi.

      I wychodzi z sali.

      Dom dziecka zwiedzony, leki przekazane, zacni Niemcy jadą dalej.

      Jakiś czas później dzwoni do Monkowskiego pan architekt.

      – Pamięta pan, co mówiła ta siostra zakonna o kolorowych ekranach? Niech pan się dowie, ile to kosztuje.

      Herbert się dowiaduje, oddzwania, wymienia kwotę.

      – Proszę zamówić trzy sztuki na mój rachunek.

      Odfajkować

      Herbert Monkowski miał ściśle ustalone reguły gry. Po pierwsze, nie brać do Polski wszystkiego, co popadnie. Kiedyś chciano mu wcisnąć stary, cuchnący już tłuszcz w beczkach. Nie wziął. Tłumaczył, że Polacy to też ludzie.

      Nie godził się na odfajkowanie charytatywności. Tak było, kiedy bardzo zamożni ludzie chcieli podarować Polsce kilka urządzeń do mikrochirurgii skóry, które wówczas były dostępne w kraju bodajże tylko w Warszawie i Gdańsku. Zaprosili Monkowskiego na spotkanie. Niby wszystko jest w porządku,