czerwca Herbert ma urodziny. Co prawda w wędrówce bardzo łatwo pogubić daty, ale mama liczy skrupulatnie. Tego dnia Rosjanie zapędzają ich do stodoły w środku pola. Kobiety boją się jak diabli, że je zgwałcą albo wywiozą na Sybir.
Nie ma co jeść. Widzą, że na polu leży koń. Zdechły. Nie ma znaczenia, jak długo tam leży – to i tak mięso. Tylko trzeba się do niego dostać. Wyrywają zatem jedną deskę w stodole, po czym trzech chłopców, w tym Herbert, biegnie do konia i wycina kawałki mięsa.
– Jedliśmy, byleby coś żuć. Jeszcze pić trzeba, a wody nie ma. Był tam ogród, a w nim czerwone porzeczki. Niestety tylko z nazwy, bo jeszcze było za wcześnie na owoce. Te porzeczki dopiero zaczęły się kształcić, jeszcze były zielone, ale już miały w sobie trochę wody. I to zerwaliśmy i zjedliśmy. Oczywiście każdy dostał sraczki. Oprócz mnie.
Monkowski opowiada o tym wszystkim, jakby był bohaterem książki przygodowej.
– Dla mnie, jedenastoletniego chłopca, to był interesujący czas. Przede wszystkim była ciekawość, dopiero później strach – podsumowuje.
Chleb
Następnego dnia Rosjan już nie ma. Idą więc dalej. Tak docierają do Malborka. Tutaj chcą przekroczyć Wisłę, ale nie ma mostów. Jest za to ktoś z łodzią. Oczywiście za darmo nie przewiezie. Maria pieniędzy nie ma. Zresztą pieniądze nie mają wówczas żadnej wartości.
– I wtedy wyciągnęła wplecioną we włosy złotą obrączkę. – Monkowski znów może pochwalić się mamą. – Nawet mi nie powiedziała o tej kryjówce. Człowiek z łodzi popatrzył na ten pierścionek i dodatkowo dał nam chleb. Taki razowy, wojskowy, kanciasty. Prawdziwy rarytas. Bo jakieś zaprawy, ziemniaki po drodze się znajdywało. Ale chleba nigdy.
Jeszcze jedna historia przytrafiła się Monkowskiemu w Malborku. Opisała ją dziennikarka Iwona Görke w tekście Dwie ucieczki z Olsztyna:
Herbert znał miasto ze szkolnej wycieczki. Ale to, co w nim zobaczył, nie przypominało tego, co pamiętał. Miasto podczas walk zostało zniszczone niemal całkowicie. Mimo to postanowili tu trochę odpocząć przed dalszą podróżą do Olsztyna. W ruinach jednego z domów znaleźli trochę jedzenia, a nawet łóżko. Mały Herbert był taki zmęczony, że położył się w nim spać. Dopiero gdy jego matka przyszła po jakimś czasie go przykryć, okazało się, że w tym samym łóżku leżały zwłoki kobiety.
Czarne już ze starości.
Docierają do Olsztyna. Idą na ulicę Mrongowiusza przy rynku, dawną Magisterstrasse, gdzie mieszkali przed wojną. Chcą sprawdzić, czy kamienica stoi. Nie stoi. Maria mówi: „Może w piwnicy znajdziemy to, co zostawiliśmy”. Odgrzebują wejście przez okienko, Herbert wskakuje, a tam nic. Piwnica wymieciona. Nawet maszyny stolarskie wyniesiono.
Idą więc dalej, do wsi Jaroty pod Olsztynem, gdzie mieszka mama Marii razem z synową i jej dziećmi. Maria wyciąga z plecaka obgryzioną kość od szynki. Wszystkie zaczynają płakać. Mały Herbert zastanawia się, co się stało. Dlaczego płaczą, zamiast się cieszyć?
Część II
No i po co było wracać? Chciało się do domu, a tu więzienie. Nie ma Niemiec, nie ma kamienicy w Olsztynie, nadal nie ma ojca. Za to jest Polska. Wroga Polska. I bezlitośni Polacy.
Najgorsi byli warszawiacy. Tak ich nazywano, ale w rzeczywistości przyjeżdżali z całych Kurpi i reszty Mazowsza. Na Warmię i Mazury urządzali wycieczki regularnie, byle jakim samochodem, przeważnie wieczorem. „Pod ścianę!” – krzyczeli po polsku, patrzyli, co im się może przydać, i zabierali. Typowi szabrownicy. Herbert Monkowski w 1945 roku ma jedenaście lat, blond włosy, odstające uszy i mądre oczy. Ponieważ jego dom w Olsztynie przestał istnieć („Musiało trzasnąć akurat w tę kamienicę? Sąsiednie przetrwały”), z mamą Marią i o dwa lata młodszą siostrą Anneliese przenoszą się do babci do Jarot. Mieszkają razem z jej synową i dwoma wnukami. Wujek poszedł na wojnę i podobnie jak ojciec Herberta, jeszcze nie wrócił.
Wszyscy śpią w jednej sypialni. Osiemdziesięciopięcioletni Herbert Monkowski dobrze pamięta taką oto scenę: Byli już w łóżkach, kiedy usłyszeli odgłos wyważanych drzwi. Łatwo było się domyślić, kto to. Szabrownicy weszli do sypialni, rozejrzeli się. Meble całkiem niezłe, więc dawaj! Ich niemieccy właściciele musieli je rozebrać na części pierwsze i jeszcze załadować na samochód.
Wśród szabrowników była też jedna kobieta. Spojrzała na młodą atrakcyjną Niemkę w koszulce nocnej z koronką. To była ciotka Herberta. „Zdjąć!” – padł rozkaz. No więc zdjęła. Została bez niczego. Zupełnie naga.
– I wtedy naprawdę się przestraszyłem – wspomina Herbert Monkowski. – Bo nigdy wcześniej nie widziałem nagiej kobiety. W wojnę dużo przeżyłem, ale nagich ludzi nie widziałem. Do trupów oko przywykło, ale do nagości nie.
Herbert wyskakuje na szosę spanikowany, szuka wzrokiem jakiejś pomocy. Jest! Bryczka! Na niej pijany Rosjanin. Nie jest dobrze. Mimo wszystko chłopiec podbiega z krzykiem i płaczem i tłumaczy mu jako tako, z pomocą rąk i nóg, co i jak, bo przecież nie zna ani polskiego, ani rosyjskiego. Rosjanin niewiele rozumie, ale podjeżdża pod dom, wchodzi do pokoju, wyciąga pistolet i strzela w powietrze. Rozkazuje polskim szabrownikom poskładać całą sypialkę, ustawić, jak było, i się wynosić. Herbert stoi jak wryty. Obserwuje to wszystko i nie rozumie. Bo skoro Rusek to wróg Niemców, to dlaczego im pomógł? Zachwiał się cały ten chłopięcy świat zbudowany na złych Ruskich. Okazało się, że prócz Rosjan gwałcicieli są i Rosjanie ludzie. Ta życiowa lekcja pomoże mu za kilkadziesiąt lat dostrzec ludzką twarz Polaków.
Ordnung muss sein!
Na razie jednak Polacy są źli.
Herbert nie zna języka polskiego i za to mu się obrywa. Zarówno na ulicy, jak i w szkole. Nie krępuje się rozmawiać z mamą w mieście po niemiecku. Czasami któryś usłyszy, jemu da w mordę, a mamie kopa w tyłek. Niech sobie te Szwaby nie myślą, że są u siebie i wszystko im wolno! Porządek musi być! Ordnung muss sein!
„Byliśmy gorszym gatunkiem człowieka”. Ten zwrot Monkowski kilkakrotnie powtórzy w rozmowach.
Albo w szkole. Dzieci ze wsi znają gwarę warmińską, mówią po naszamu, więc szybko łapią zbliżony język polski. Herbert nie zna tej mowy w ogóle, nawet nie wiedział, że takowa istnieje, bo jest z miasta. Tam mówiło się tylko po niemiecku. Dlatego szybko staje się klasowym osłem. Nauczyciel – dobry, cierpliwy wojak – pyta go: „Słońce świeci w dzień czy w nocy?”. Dla Herberta język polski brzmi jak chiński. Nie ma pojęcia, co nauczyciel do niego mówi. Jakiś Polak mu podpowiada: „W nocy”.
– To mówię, że w nocy. Wszyscy w śmiech, a ja znowu sobie myślę: „Cholerne Polaki! Nigdy nie pomogą. Zawsze ciągną w dół”.
Później okaże się, że przyswoi sobie ten język lepiej niż koledzy z klasy, bo on będzie mówił bez akcentu, a reszta będzie wplątywać po naszamu. Najlepiej jednak będzie mówić po polsku dopiero po wyjeździe do Niemiec.
Cyklon B
Na razie jednak jest Polska. Wredna Polska.
Krótko po wojnie, mógł to być 1946 rok, mama Herberta przeszła weryfikację narodowościową. Stała się Polką, ale tylko na papierze. Inaczej nie znalazłaby pracy. Wtedy właśnie jej syna i innych chłopaków niemieckojęzycznych zabrano na wycieczkę. Było pięknie. Do czasu. Najpierw Kraków, zabytki, dobre jedzenie, później Oświęcim. W obozie koncentracyjnym pozwolono im mówić po niemiecku, co Herberta zdziwiło, bo wszędzie zabraniano. Pokazano im oryginalne