Beata Szady

Wieczny początek


Скачать книгу

Dokładnie za dwadzieścia jeden tysięcy złotych. To pamiętam – mówi Monkowski.

      Maria postanawia, że córka musi nauczyć się jeździć na rowerze.

      – A to był nowiusieńki rower – wspomina syn. – Mówię sobie w duchu: „Tylko dzisiaj. Później już jej nie dam. Tylko dla mamy to robię”.

      Herbert decyduje, że idą na asfalt. Co prawda obok domu babci jest boisko sportowe, ale byle gdzie siostry nie będzie uczył. Nierówno tam, jeszcze się przewróci i zniszczy pojazd. Idą więc na prostą drogę. Od strony miasta nadjeżdża furmanka. Koń, dwa dyszle.

      – I co moja siostra? Tym nowiusieńkim rowerem prosto w tego konia! – Herbert nawet dziś emocjonuje się przy tej opowieści. – Siostrze na nieszczęście nic się niestało, ale rower miał dwie rysy. Już na zawsze. Nawet nie wiem, czy nauczyła się jeździć na rowerze. Jeżeli tak, to nie na moim. Na ten już nigdy nie wsiadła.

      Nowotka

      Po szkole język polski nie bardzo jest Herbertowi w Polsce potrzebny. Idzie uczyć się zawodu stolarza u niemieckiego majstra. Szybko zaczyna pracować w Spółdzielni Pracy imienia Marcelego Nowotki. To pierwszy zakład w Olsztynie, który produkuje meble na eksport. Zatrudnia pracowników niemieckojęzycznych, bo są dobrymi fachowcami. Na Kolonii Mazurskiej, gdzie przenoszą Monkowskiego, jest ich czterystu.

      – Wystąpiliśmy w pracy z wnioskiem – wspomina Monkowski – o możliwość porozumiewania się między sobą w języku niemieckim. Argumentowaliśmy, że wówczas praca pójdzie nam o wiele szybciej, sprawniej i bez problemu wykonamy plan. Wszyscy wiedzieli, że zwyczajem ojców pracujemy bardzo dokładnie i czysto. Zarząd się zgadza. Nigdy żaden towar nie wrócił z zagranicy do poprawki. To była nasza chluba.

      Herbert Monkowski w fabryce Nowotki pełni tajną funkcję – jest usuwaczem. Pozbywa się szpiegów przysyłanych przez partię. Oczywiście za pozwoleniem dyrektora, który potrafi czytać i pisać zarówno w języku niemieckim, jak i polskim. Kiedy zbliża się niebezpieczeństwo, dyrektor woła Monkowskiego do swojego gabinetu, stawia na stole koniak i mówi niemczyzną: „Urząd wsunie nam kogoś do zakładu. Gdzie go zatrudnić, żeby go łatwo usunąć?”.

      Nie używa słowa „partia”, tylko „urząd”. Z kolei Monkowski pozbywa się szpiega tak, żeby nikomu nie podpaść. Ma swój tajny, choć bardzo prosty sposób.

      – Wiedziałem, że większość ludzi chętnie pije. Jak ten alkohol nic nie kosztuje, bo kto inny stawia, to tym bardziej. A przecież pijany chłop to żaden pracownik. Tylko zagrożenie. Trzeba więc wezwać policję. Proste.

      Karol May

      Herbert Monkowski zawsze czuł sympatię do zadrukowanego papieru. W ogóle wolałby pracować z papierem niż drewnem, ale po wojnie nie ma takich możliwości. Język polski jako tako opanowuje głównie dzięki czytaniu. W latach pięćdziesiątych na parę miesięcy trafia do szpitala w Olsztynie z gośćcem stawowym, chorobą zapalną atakującą stawy. Czyta od rana do wieczora. Po polsku. Kraszewskiego, Sienkiewicza, Mickiewicza.

      – Język nie rozumiał, ale głowa tak – mówi Monkowski.

      W olsztyńskim ratuszu przed wojną była biblioteka. Zostaje po niej tylko ruina. I zawalone regały z niemieckimi książkami. A że literatura niemiecka w Polsce jest niedostępna, a na wsi rolnicy nie mają żadnych książek, Herbert z kolegą wygrzebują z ruin cały zbiór Karola Maya. Niektóre książki są zniszczone – nadpalone i zawilgocone, inne w całkiem dobrym stanie.

      Herbert stanie się mobilną biblioteką. W spółdzielni książki będzie pożyczał kolegom z pracy. Wszyscy swoi, wszyscy więc znają niemiecki. Chętnie biorą. Tylko jedno nurtuje Monkowskiego – dlaczego tak wolno czytają? Pyta więc: „Uczysz się na pamięć czy co?”.

      Pewnego wieczora, gdy wraca na rowerze z drugiej zmiany, zatrzymuje go milicjant. Zwykłe pytanie: „Gdzie światło?”.

      – Jak mi władza wskaże, gdzie kupić żarówkę, to będę miał i światło – odpowiada Herbert.

      – A książek nie wiezie? – pyta jeszcze milicjant.

      – A nawet jakbym wiózł?

      – Nie, nie, jak nie wiezie, to wszystko w porządku. Jutro też nie? – I milicjant odjeżdża.

      Herbert zostaje z konsternacją w głowie. I z książkami w teczce.

      Następnego dnia pakuje do niej drewno. W drodze do domu zatrzymuje go dwóch milicjantów. Rewizja. Zaglądają do teczki. Są rozczarowani.

      Dobrze mu w Nowotce. Ma posłuch u szefa, swoich ludzi, godnie zarabia. Żona Helga – Niemka z Jarot – jako księgowa poczty również nie narzeka na pieniądze. Żyją dostatnio. Jako drudzy w Jarotach mają telewizor. Herbert kupuje junaka – radziecki motor produkowany w Olsztynie. Dom po wujku odremontowuje. Wymienia belki na dachu, wstawia nowe okna, bo nigdy nie wiadomo, kiedy się wyjedzie. I czy w ogóle.

      – Nam się tutaj nie wiodło źle. Ale nie było Niemiec. Była Polska, a my nie byliśmy Polakami – mówi Monkowski. – My chcieliśmy być Niemcami. Tymi, którymi byliśmy całe życie.

      Zakonnik

      Ktoś może powiedzieć: jaki z niego Niemiec, skoro nazwisko ma polskie? Herbert Monkowski i na to pytanie ma odpowiedź.

      – Dawno temu, nie wiadomo w którym wieku, przybył tutaj zakonnik – opowiada historię, którą usłyszał od babci. – Nikt nie mówił do niego po nazwisku, tylko per monk. A monk to po holendersku zakonnik.

      W rzeczywistości jednak to nie monk, a munk, i nie po holendersku, a po duńsku.

      – Ten monk tutaj założył rodzinę, choć nie mógł, bo był zakonnikiem. Ochrzcił dzieci i jakiś przyjazny ksiądz przy chrzcie dopisał po prostu końcówkę -ski. Tak oto powstało nazwisko Monkowski. Kiedy żył mój ojciec, mówiono mu, żeby je zmienił, bo brzmi zbyt słowiańsko. A on mówił tak: „Mojemu ojcu się podobało, i mnie się podoba”. Choć wygodniej byłoby, gdyby zmienił.

      Kiedy zamieszkałem w Niemczech, również mogłem zmienić nazwisko. Ale po co? Bardziej zależało mi na tym, żeby w dowodzie napisano niemiecką nazwę miejsca urodzenia. Bo ja w żadnym Olsztynie się nie urodziłem, tylko w Allenstein. A nazwisko? Mojemu ojcu się podobało, to i mnie się podoba. I tak za chwilę wymrze, bo mam tylko dwie córki, które po mężach nazywają się inaczej. Więc donoszę nazwisko z honorem do końca.

      Akordeon

      Herbert Monkowski na instrumencie nauczył się grać sam, ale smykałkę odziedziczył po ojcu. Razem z innymi muzykami z Jarot grali na wiejskich zabawach, potańcówkach, weselach. Zachowało się zdjęcie z 1963 roku. Na tle domu stoi trzech mężczyzn. Ten środkowy jest wysoki, szczupły, ma wyjątkowo podłużną twarz, a blond włosy zaczesuje do tyłu. Zagryzł wargę i przyjaźnie patrzy w obiektyw. W rękach trzyma jasny akordeon. To Herbert Monkowski. Po jego prawej stronie stoi klarnecista, po lewej trębacz. Obaj niżsi i ciemniejsi. Wszyscy w byle jakich garniturach.

      Akordeon za to jest nie byle jaki, bo przysłany z Niemiec. Dostała go w paczce ciotka Herberta. Ta sama, którą chłopiec widział nagą w dzieciństwie. Herbert mówi, że od małego była dla niego kimś, okazem piękności, wzorem do naśladowania. A ja zastanawiam się, czym dla małego chłopca jest piękność. I słyszę trudną historię.

      – Ciotka była nieprzeciętnej urody. Kształtami wyjęta z Rubensa. Nietypowa… Miała krótkie włosy i to ją różniło od innych kobiet. Ubierała się też oryginalnie. Elegancko, podkreślając swoje kształty. Kobiety na wsi chodziły