Maciołek, jej ojciec, głosował na Polskę, bo był polskim patriotą, katolikiem (podobnie jak ojciec pani Gieńci nie mówił o sobie Mazur, a Polak).
W Napromku Polacy wygrali minimalnie – czterdzieści pięć do czterdziestu trzech. W Lubstynku bardziej zdecydowanie – dziewięćdziesiąt dwa do pięćdziesięciu jeden. Zdzisław Chyziński, w 2017 roku sołtys Lubstynka, wspomina, że Polacy, w tym jego dziadkowie, którzy głosowali na Polskę, musieli się później dwa tygodnie ukrywać, bo Niemcy chcieli ich bić.
Czerlin również przeszedł na stronę polską (kilometr dalej była granica), jednak darmo szukać tej nazwy w literaturze podmiotu. Widocznie wchłonął go Napromek, mimo że ten pierwszy był większy i bardziej renomowany, bo miał szkołę. Zresztą do dziś obie wsie tworzą jedno sołectwo.
Po plebiscycie wśród ludności zaczęły się roszady. Marianna Licznerska wspomina rolnika, który przyszedł do Czerlina gdzieś z Niemiec, bo chciał mieszkać w Polsce. Pani Gieńcia mówi, że w Napromku też były wymiany.
Zarówno w Lubstynku, jak i Napromku (czy Czerlinie) nie ma żadnej pamiątki po wygranej Polski w plebiscycie. Rozmawiam o tym w 2017 roku z sołtysem Lubstynka.
– Zbliża się setna rocznica plebiscytu. Może warto pomyśleć chociażby o tablicy? – mówię, ale mam wrażenie, że moje słowa wpadają w próżnię.
Groszki
Inaczej jest w Groszkach – trzeciej wsi przyłączonej w wyniku plebiscytu do Polski. Tuż obok placu zabaw stoi zwalisty kamień. Gruby (potrzeba z trzech mężczyzn, żeby go objąć), ale niższy od człowieka. Jedynie wcięcie z prawej strony nadaje bryle lekką smukłość. Od frontu przymocowano tablicę. Na niej cytat z Roty – „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród”– i napis: „W dowód wdzięczności naszym przodkom za wierność ojczyźnie w 90-tą rocznicę przyłączenia wsi Groszki do Polski. Dziękują mieszkańcy. Groszki 2010”. Przed kamieniem stoi oryginalny słup graniczny z tych okolic. Uchował się w stodole jednego z gospodarzy. Jest kilkanaście razy chudszy i dwa razy niższy od kamienia. Mimo wszystko dobrze komponuje się z obeliskiem. Pasuje do niego jak Flip do Flapa. Układ idealny.
– To była inicjatywa oddolna – tłumaczy mi w 2017 roku Mieczysław Łużyński, sołtys Groszek (i Naguszewa).
Mówiąc najkrócej – zebrało się kilku chłopa, zawiązało Komitet Organizacyjny 90. Rocznicy Plebiscytu na Warmii i Mazurach i wszystko zorganizowało: miejsce na obelisk, które wyłożyli kamieniem i kostką brukową, kamień, który przywieźli z pobliskiego pola, tablicę pamiątkową, którą ufundował dawny mieszkaniec tych okolic. Uroczystość, która odbyła się w 2010 roku, należała do udanych. Na potwierdzenie swoich słów sołtys pokazuje mi zdjęcia. Obchody setnej rocznicy nie wiadomo, kto zorganizuje.
– Bo teraz gmina chce to miejsce przejąć i zagrabić zasługi zwykłych chłopów – kwituje Łużyński.
I w małych Groszkach (dziś mieszka tu sto dwadzieścia osób) czuć w powietrzu stęchłe opary polityki.
Obok pomnika mieszka Jadwiga Wilczewska. Spędziła w tej wsi całe swoje osiemdziesięcioletnie życie. Wspomina opowieści swojej mamy, która często powtarzała, że po plebiscycie jej dom był w Polsce, ale cztery hektary pola w Niemczech, zatem na roboty potrzebna była przepustka, która wszystkim tylko utrudniała życie. Mieszkali więc w Polsce, ale uprawiali ziemię w Niemczech.
Węgój-Wymój
Polskość plebiscytowa to była dziwna polskość. Taka nieobliczalna. W reportażu Interludium mazurskie jeden z mieszkańców Warmii powiedział: „Bredynki, Stanclewo, Stryjewo i Węgój były to wioski zamieszkane tylko przez Polaków. Agitowaliśmy: polski gramofon w otwartych oknach i puszczaliśmy na wieś polską muzykę, chodziliśmy na wesela śpiewać polskie pieśni”.
Skoro zatem Węgój był wsią całkowicie polską, to dlaczego w plebiscycie za Prusami Wschodnimi opowiedziało się trzystu sześćdziesięciu mieszkańców, a za Polską trzynastu?
W tej sprawie jadę do Węgoja. Może tam ktoś rozwieje moje wątpliwości. Irena Przybylska, urodzona już po wojnie, pamięta, że w dzieciństwie wieś zamieszkiwali Niemcy, w tym jej rodzice. Mama była bardzo proniemiecka. Zawsze mówiła, że nie zgodzi się, aby jej córka wyszła za Polaka (Irena jednak się temu przeciwstawiła). Takie poglądy musiała wynieść z niemieckiego domu.
Czy w 1920 roku wieś mogła być w stu procentach polska? Dane z 1848 roku potwierdzają tę hipotezę. Węgój ma wówczas dwustu pięćdziesięciu sześciu mieszkańców, „wyłącznie Polaków”. Jednak dużo mogło się zmienić w ciągu siedemdziesięciu lat. Cmentarz we wsi niewiele pomoże. Niemiecko czy polsko brzmiące nazwiska jeszcze o niczym nie świadczą. Przypadki, kiedy to Polak nazywał się Heidrich, a Niemiec Kottkowski, nie należały do rzadkości.
Oczywiście Węgój w 1920 roku mógł być wsią zamieszkaną tylko przez Polaków. Ale byli to Polacy, którzy – jak wielu innych – wybrali w plebiscycie nie Polskę, a Prusy Wschodnie.
Jest też inna wieś na Warmii. Nazywa się Wymój. To tam swoje gospodarstwo mieli dziadkowie Edwarda Cyfusa, regionalisty i pisarza warmińskiego. Mężczyzna nie wie, jakiego wyboru w plebiscycie dokonali jego dziadkowie. Wie natomiast, że uważali się za Niemców, choć dziadek nie znosił języka niemieckiego, a w domu pozwalał posługiwać się wyłącznie gwarą warmińską. Taki był z niego Niemiec.
Wymój był wsią niemiecką z kilkoma rodzinami polskimi, jak pisze w książce A życie toczy się dalej… Edward Cyfus. W plebiscycie większość mieszkańców zagłosowała jednak na Polskę.
Czuję się jak Melchior Wańkowicz, który w reportażu Na tropach Smętka pisał: „Zrozum tu co, człowieku…”.
W głowie Herberta Monkowskiego przewija się film. Klatka po klatce. Jest lato 1944 roku. To pierwsze wspomnienie z wojny. Na Olsztyn spada kilka bomb, choć do bombardowania miasta zostało jeszcze trochę czasu.
– Może samoloty rosyjskie zgubiły? – zastanawia się Monkowski.
Jeden z pocisków spada na mieszkanie jego ciotki. Harata cały budynek, ale nie niszczy go doszczętnie. Z popękanych murów wystają jakiś zegar, łóżko, meble. A że Herbert od małego jest przedsiębiorczy, prowadzi tam swoich kolegów, oprowadza za dziesięć fenigów, a za zarobione pieniądze idzie do kina Flohkiste blisko rynku. To najtańsze kino w mieście. Takie dla uczniów i młodzieży. Herbert chodzi na Wochenschau – niemiecką kronikę filmową.
– Były to obrazy z frontu, a wtedy już mój ojciec był na wojnie. Zapadałem więc w fotel i szukałem go na ekranie. Może gdzieś się pojawi? W tych filmach były setki niemieckich żołnierzy pokazywanych w dobrym świetle. Zupełna propaganda. I tak siedziałem i patrzyłem, i marzyłem, żeby ojca zobaczyć – wspomina.
Kolejny obrazek: Maria Monkowski pakuje dwie walizki do ucieczki. Będzie w nich wszystko, co uzna za ważne: czerwony album ze zdjęciami, szynka od mamy, ubrania. Rosjanie są już tuż-tuż.
Nadchodzi 21 stycznia 1945 roku. Ratuj się kto może! Monkowscy decydują się na ucieczkę. Wieczorem na dworcu kolejowym w Olsztynie pojawiają się czołgi radzieckie. Jeden z nich wjeżdża z impetem na peron, gdzie stoi mnóstwo ludzi. Tak to zapamięta Herbert Monkowski. Kto nie zdąży odskoczyć, z tego zrobi miazgę. I dalej, w drogę, pod schron! Ciągną tam olsztyniacy, żeby się ukryć przed wrogiem. Wśród nich jest też Maria Monkowski z dziećmi. I to miejsce nie okaże się bezpieczne – czołg strzela w drzwi wejściowe.