Katherine Arden

Zima czarownicy


Скачать книгу

niej, a on chciał zobaczyć, jak płonie na stosie. Ubiegłej nocy nie udało mu się przecież do tego doprowadzić. Zawsze, zawsze miała skłonność do niedoceniania Konstantego Nikonowicza.

      – Potwór – wycedziła, a on prawie się uśmiechnął.

      Chwilę później weszli na lód. Podniósł się wrzask przypominający jęk mnóstwa konających zajęcy. Ludzie nacierali na nią ze wszystkich stron, plując i bijąc. Jej strażnikom z trudem udawało się ich odpychać. Ze świstem nadleciał kamień i głęboko rozciął jej policzek. Przyłożyła dłoń do rany, a spomiędzy palców pociekła krew.

      Oszołomiona raz jeszcze odwróciła głowę, by spojrzeć na Moskwę. Ani śladu jej brata. Natomiast pomimo ciemności dostrzegła czarty. Widziała ich sylwetki na dachach i ogrodzeniach: domowiki, dworniki i banniki, niknące moskiewskie duchy domowe. Były tam. Co jednak mogły zrobić? Tylko patrzeć. Czarty rodzą się z nurtu ludzkiego życia, płyną z prądem, ale nie mogą mu się przeciwstawić.

      Nie licząc dwóch. Jeden był jej wrogiem, a drugi przebywał daleko, poza tym wiosna i sama Wasia pozbawiły go mocy. Mogła najwyżej mieć nadzieję, że zapewni jej śmierć bez męczarni. Trzymała się tej nadziei kurczowo, kiedy tłum, wrzeszcząc, szturchał ją i popychał w stronę stosu, po lodzie. Łzy płynęły jej po twarzy, z bezsilności, a także w mimowolnej reakcji na otaczającą ją nienawiść.

      A może jest w tym jakaś sprawiedliwość? Raz po raz widziała ludzi kulejących, poparzonych, z obandażowanymi rękami lub twarzami. Ale ja nie chciałam uwolnić Żar-Ptaka – myślała. Nie wiedziałam, co się stanie. Nie wiedziałam…

      Lód wciąż był twardy, gruby na wysokość człowieka, lśniący w miejscach, gdzie wiatr lub sanie rozgarnęły śnieg. Minie jeszcze sporo czasu, zanim rzeka wyrwie się z okowów zimy. Czy będzie mi dane to zobaczyć? Czy wciąż będę żyła? – zastanawiała się Wasia. Czy poczuję jeszcze słońce na skórze? Chyba nie. Myślę, że nie…

      Tłum zafalował wokół stosu. Złote włosy Konstantego w świetle pochodni przybrały szarosrebrzysty odcień, na jego twarzy malowały się jednocześnie triumf, udręka i pożądanie. Głos i charyzma popa nie uległy zmianie, ale teraz jego moc wyrwała się z krępujących go wymogów religii. Wasia pożałowała nagle, że nie może ostrzec brata ani Dymitra. „Sasza, wiesz przecież, co on zrobił Maszy. Nie ufaj mu, nie…”

      I nagle pomyślała: Saszo, gdzie jesteś?

      Jej brata jednak nie było, a Konstanty Nikonowicz po raz ostatni spojrzał na jej twarz. Wygrał.

      – Co powiesz Bogu, którym pogardzasz, kiedy zanurzysz się w ciemność? – szepnęła Wasia, ze strachu oddychając krótko i płytko. – Wszyscy kiedyś umrzemy.

      Konstanty tylko się uśmiechnął, uniósł rękę, by nakreślić znak krzyża, po czym zaintonował modlitwę. Tłum ucichł, by go posłuchać. Następnie pop nachylił się, by szepnąć Wasi do ucha:

      – Boga nie ma.

      Chwilę później chwycili ją, by zawlec na stos, a ona szarpała się niczym dzikie zwierzę w potrzasku. Czysty instynkt, jednak tamci byli od niej silniejsi, miała związane ręce, krew ciekła jej po palcach, tak głęboko sznur wżynał się w nadgarstki, kiedy próbowała się wyzwolić. Siłą podnieśli ją na stos, a Wasia myślała: Matko Boska, to się dzieje naprawdę.

      Umieranie, myślała, powinno się wiązać z pewnym poczuciem spełnienia, końca podróży. A to było tak, jakby nagle wyrwano ją z życia, ze wszystkim, z jej potem, łzami, przerażeniem, z jej pragnieniami i żalami.

      Klatka była tak mała, że musiała w niej przykucnąć. Wepchnęli ją do środka z nożem przyłożonym do pleców. Zatrzasnęli drewniane okratowane drzwi i zabezpieczyli sznurami.

      Ze strachu Wasi mącił się wzrok. Świat sprowadzał się do ciągu chaotycznych wrażeń: czarna, rozświetlana ogniem zbita masa ludzi, ostatnie mignięcie nieba i wspomnienia dzieciństwa w lesie, rodziny, Słowika.

      Mężczyźni rzucali pochodnie na stos drew. Buchnął dym, a potem pierwsza kłoda zajęła się z trzaskiem. W pewnym momencie wzrok Wasi natrafił na zbielałą twarz Konstantego Nikonowicza. Uniósł dłoń. Głód, ból i radość w jego spojrzeniu były przeznaczone wyłącznie dla niej. Po chwili przesłoniła go spirala dymu.

      Obiema dłońmi objęła kraty. Drzazgi wbijały jej się w palce. Dym szczypał w oczy i wywoływał kaszel. Miała wrażenie, że gdzieś w oddali słyszy niewyraźny tętent kopyt, nawoływanie nowych głosów, lecz one należały do innego świata, jej świat składał się wyłącznie z ognia.

      „Wiele osób mówi: lepiej umrzeć, póki nie nadejdzie godzina ich śmierci”, powiedział jej kiedyś Morozko. Miał rację. Żar stawał się nie do wytrzymania. Ale Morozki nie było nigdzie widać, nie mogła schronić się w tym lesie poza życiem.

      Nie mogła oddychać.

      Moja babka przybyła do Moskwy i już nigdy jej nie opuściła. Teraz moja kolej. Nie wydostanę się z tej klatki. Przemienię się w popiół na wietrze i nigdy już nie zobaczę mojej rodziny…

      Nagle ogarnęła ją furia, która kazała jej otworzyć oczy i wbić stopy w podłogę klatki. Nigdy? Te wszystkie godziny, wspomnienia skradzione przez jednego obłąkanego popa, który dostrzegł szansę, by się zemścić, i ją wykorzystał? Czy pewnego dnia powiedzą o niej: „Nigdy nie wyjechała, jej historia zakończyła się tam, na lodzie”? A co z Maszą? Dzielną, skazaną na zgubę Maszą? Może Konstanty zwróci się także przeciwko niej, małej czarownicy, która znała prawdę o jego zbrodni?

      Nie ma żadnej drogi ucieczki. Kucała na podłodze zamkniętej od zewnątrz klatki, ze wszystkich stron otaczały ją płomienie palące jej i tak już poparzoną twarz. Nie ma innej drogi ucieczki poza tą w śmierć. Prętów klatki nie da się wyłamać. To niemożliwe.

      „Niemożliwe”.

      Morozko wypowiedział to słowo, kiedy wbrew wszelkiej nadziei sprowadziła go do piekła płonącej Moskwy.

      Magia polega na tym, by zapomnieć, że świat kiedykolwiek był inny, niż się chciało, by był.

      W przypływie ślepej woli Wasilisa Pietrowna zacisnęła dłonie na grubych, parzących prętach klatki i pociągnęła.

      Twarde pręty pękły.

      Wasia z niedowierzaniem przywarła do szczeliny. Pociemniało jej w oczach. Klatka tliła się, spowijała ją ognista zasłona. Co z tego, że wyłamała pręty? Ogień przecież ją pochłonie. A jeśli nawet jakimś cudem uniknie tego losu, to i tak tłum rozszarpie ją na strzępy.

      Mimo to wypełzła z klatki, włożyła w ogień dłonie, potem twarz i podniosła się na nogi. Przez moment stała tak chwiejnie, poza strachem, nietknięta przez płomienie. Zapomniała, że mogą ją poparzyć.

      A potem skoczyła.

      Leciała przez płomienie własnego stosu pogrzebowego. Spadła na śnieg i przetoczyła się na bok, spocona, okopcona i zakrwawiona. Wszystkie obserwujące ją czarty podniosły bezgłośny krzyk. Jest poparzona, lecz nie spłonęła.

      Żyje.

      Wstała z wysiłkiem i rozejrzała się niespokojnie, jednak nikt nie krzyknął. Konstanty, wszyscy wpatrywali się w ogień, jakby wcale nie zwaliła się ze stosu na lód. Jakby była duchem. Czyżby umarła? Czyżby trafiła do innego świata niczym diabeł, który nie może dotknąć ziemi, a jedynie żyć nad nią lub pod nią? Miała niejasne wrażenie, że tętent kopyt staje się coraz głośniejszy i że słyszy znajomy głos wołający jej imię.

      Nie zważała jednak na to. Bo oto przemówił inny głos, niski i rozbawiony, jakby tuż przy jej uchu:

      – No, no, a już sądziłem, że nic mnie nie zdziwi.

      A potem się zaśmiał.

      ***

      Wasia