wyjściu Konstantego w cerkwi zapadła cisza. Może budowali stos, a może szykowali jeszcze coś gorszego. Może wreszcie zjawi się jej brat i ten koszmar dobiegnie końca. Wasi było wszystko jedno. Czego miałaby się bać w umieraniu? Może po śmierci znów odnajdzie ojca, matkę, ukochaną nianię Dunię…
Słowika.
Potem jednak pomyślała o ogniu, o ciosach noży i pięści. Nie jest jeszcze martwa, jest przerażona. Może mogłaby po prostu… odejść, zagłębić się w szary las poza życiem i zniknąć. Taką śmierć znała.
– Morozko – szepnęła, a potem wypowiedziała jego starsze imię, imię boga śmierci: – Karachun.
Żadnej odpowiedzi. Zima minęła, a on odszedł z ludzkiego świata. Dygocząc, osunęła się na podłogę i oparła o ikonostas. Na zewnątrz ludzie krzyczeli, śmiali się, przeklinali, lecz tu, w środku, towarzyszyli jej tylko milczący święci spoglądający spokojnie w dół. Wasia nie mogła zmusić się do modlitwy. Zamiast tego odchyliła do tyłu obolałą głowę i zamknęła oczy, uderzeniami serca odmierzając swoje życie.
Niemożliwe, żeby zasnęła, nie w takiej chwili. A przecież jakimś sposobem świat wokół niej zniknął, a ona raz jeszcze znalazła się w czarnym lesie pod rozgwieżdżonym niebem. Poczuła ponurą, połączoną z szokiem ulgę. Już po wszystkim. Bóg wysłuchał jej błagania, tego właśnie pragnęła. Chwiejnie ruszyła przed siebie, nawołując:
– Ojcze! Mamo! Duniu! Słowiku! Słowiku! – On z pewnością tu będzie. Na pewno na nią czeka. Jeśli tylko może.
Morozko by wiedział. Ale Morozki nie było, na jej wołanie odpowiedziała tylko cisza. Brnęła dalej, rozglądając się gorączkowo, tyle że członki miała takie ciężkie, a żebra z każdym oddechem bolały coraz bardziej.
– Wasiu! – Dwukrotnie zawołał jej imię, zanim go usłyszała. – Wasiu!
Potknęła się i upadła, zanim zdołała się odwrócić. Klęczała w śniegu i nie miała siły wstać. Niebo było niczym gwiaździsta rzeka, lecz ona nie mogła podnieść wzroku. Widziała jedynie boga śmierci, choć był właściwie czymś niewiele więcej niż miejscem styczności światła i mroku, delikatny niby chmurka przesłaniająca księżyc. Ale poznała go po oczach. Czekał na nią w tym szarym lesie. Nie była sama.
– Gdzie jest Słowik? – wyjąkała, z trudem łapiąc oddech.
– Odszedł – padła odpowiedź. Bóg śmierci nie mógł zapewnić jej pociechy, nie tutaj. Miała jedynie bolesne poczucie utraty odbite w jego bladych oczach.
Nie wiedziała, że z jej krtani może wydobyć się tak rozpaczliwy jęk. Stłumiła go i szepnęła:
– Proszę. Zabierz mnie ze sobą. Oni chcą mnie dziś zabić, a ja nie…
– Nie – odrzekł. Jej posiniaczoną twarz owionął leciutki wietrzyk niosący woń sosen. Bóg śmierci nosił obojętność niczym zbroję, lecz zaczęła go zawodzić. – Wasiu, ja…
– Proszę – powtórzyła. – Zabili mojego konia. Czeka mnie tylko ogień.
Wyciągnął do niej rękę, ona odpowiedziała tym samym gestem, usiłując przeniknąć dzielące ich zapomnienie, złudzenie czy inną barierę, ale to było tak, jakby chwytała się mgły.
– Posłuchaj mnie – powiedział, opanowując się. – Posłuchaj.
Z wysiłkiem uniosła głowę. Dlaczego miałaby słuchać? Dlaczego nie może po prostu odejść? Krępowały ją jednak więzy jej ciała, nie mogła się z nich wyzwolić. Twarze ikon usiłowały przedostać się w pole jej widzenia i stanąć między nimi.
– Nie byłem wystarczająco silny – wyznał. – Zrobiłem, co mogłem. Mam nadzieję, że to wystarczy. Nie zobaczysz mnie już. Ale będziesz żyła. Musisz żyć.
– Co? – szepnęła Wasia. Jak? Dlaczego? Za chwilę będę…
Ikony jednak przesłoniły jej widok, realniejsze niż niknący bóg śmierci.
– Żyj – powtórzył jeszcze i zniknął na dobre. A ona ocknęła się sama, na zimnej zakurzonej posadzce cerkwi, nadal potwornie żywa.
Była sama, jeśli nie liczyć Konstantego Nikonowicza, który odezwał się teraz nad jej głową:
– Wstawaj. Zmarnowałaś szansę, by się pomodlić.
***
Brutalnie związali jej ręce za plecami. Kilku mężczyzn podeszło na skinienie Konstantego i utworzyło szpaler wokół niej. To bynajmniej nie byli żołnierze, lecz wieśniacy albo kupcy, rumiani i brutalni. Jeden trzymał topór, inny kosę.
Twarz Konstantego była biała i zacięta. Ich spojrzenia, wyrażające czystą nienawiść, spotkały się przelotnie, a potem on spokojnie odwrócił wzrok, zacisnąwszy usta z surowym wyrazem twarzy człowieka wykonującego swój obowiązek, bo tak mu nakazuje wiara.
Wokół cerkwi kłębił się tłum, tworzył także szpaler wzdłuż krętej drogi wiodącej nad rzekę. Niektórzy nieśli pochodnie. Cuchnęli gotowanym jedzeniem, dymem, dawnymi ranami i potem. Skórę Wasi mroził wieczorny wiatr. Pozbawili ją butów – w ramach pokuty, jak twierdzili. Idąc po śniegu, czuła w stopach rwący ból. Na twarzach ludzi malował się triumf, jawne uwielbienie dla popa i jawna nienawiść do niej. Pluli na nią.
„Czarownica”, słyszała raz po raz. „Podpaliła miasto. Czarownica”.
Jeszcze nigdy tak się nie bała. Gdzie jest jej brat? Może nie mógł przedostać się przez tłum, może obawiał się ich szaleństwa? A może Dymitr uznał, że jej życie to niewielka cena za spokój w mieście.
Poszturchiwana, szła chwiejnie przed siebie. Konstanty kroczył obok niej, pobożnie pochylając głowę. Czerwone światło pochodni oślepiało ją.
– Batiuszka – odezwała się.
Konstanty przerwał modlitwę i spojrzał na nią.
– Teraz mnie błagasz? – szepnął ledwie słyszalnie w ryku tłumu.
Nie odpowiedziała od razu, ze wszystkich sił walczyła z paniką przyprawiającą ją o obłęd. W końcu wyjąkała:
– Nie tak. Nie… w ogniu.
Pokręcił głową i posłał jej ukradkowy, niemal poufały półuśmiech.
– Dlaczego? Czy ty nie skazałaś Moskwy na spalenie?
Milczała.
– Diabły szeptały o tym – ciągnął pop. – Mam przynajmniej jakąś korzyść z twojej klątwy. Diabły mówiły prawdę. Szeptały o dziewczynie obdarzonej czarodziejską mocą i ognistym potworze. Nawet nie musiałem kłamać, wyjawiając ludziom twoją zbrodnię. Powinnaś była o tym pomyśleć, zanim rzuciłaś na mnie klątwę słyszenia tego, co one mówią.
Z wyraźnym wysiłkiem oderwał od niej wzrok i podjął modlitwę. Twarz miał bladą jak płótno, lecz kroczył pewnie. Wydawał się upojony wściekłością tłumu, zafascynowany tym, co sam wywołał.
Wzrok Wasi nabrał czarno-białej ostrości, ponurej i złowieszczej. Czuła na twarzy zimne powietrze, paliły ją zamarzające na śniegu stopy. Przesycone dymem moskiewskie powietrze płynęło jej żyłami niczym rtęć, wciągane z każdym panicznym oddechem.
Przed nią na skutej lodem Moskwie skupiło się całe morze zwróconych ku niej twarzy, szyderczych, zapłakanych albo po prostu ciekawskich. Kawałek dalej na lodzie wznosił się stos polan ze wszystkich stron oświetlony pochodniami. Pośpiesznie ułożony stos pogrzebowy. Na jego szczycie, rysując się ostro na tle nieba, stała oplątana linami klatka skazańca. Tłum wydawał teraz niski przeciągły dźwięk przypominający warczenie groźnego zwierzęcia.
– Klatka