Katherine Arden

Zima czarownicy


Скачать книгу

delikatnym pachnącym sianem oddechem. Jego drżenie przypominało trzepot, a grzywa opadająca na dłonie Wasi była szpiczasta niczym pióra. Jakby jego inne, dziwniejsze wcielenie, ptak, którego nigdy nie widziała, miał wreszcie uwolnić się i rozpostrzeć skrzydła.

      I wtedy opadło ostrze.

      Ugodziło konia tam, gdzie głowa łączy się z ciałem. Rozległo się wycie.

      Wasia czuła się tak, jakby ostrze przebijające konia poderżnęło jej gardło, i nie wiedziała, że krzyczy, kiedy skoczyła niby wilczyca broniąca swego szczenięcia.

      – Zabić ją! – wrzasnął ktoś z tłumu. – To ona, przeklęta wiedźma. Zabić ją!

      Wasia rzuciła się na nich, nie zważając na nic, nie dbając o swoje życie. A potem uderzyła ją męska pięść, a potem kolejna i kolejna, aż przestała czuć spadające na nią ciosy.

      ***

      Klęczała w lesie pod rozgwieżdżonym niebem. Świat był czarno-biały i zupełnie cichy. W śniegu, tuż poza zasięgiem jej ręki, trzepotał się brązowy ptaszek. Jakaś postać, czarnowłosa i biała jak śnieg, klęczała obok i wyciągała do niego stuloną dłoń.

      Wasia znała tę dłoń i to miejsce. Miała wręcz wrażenie, że pod odwieczną obojętnością w oczach boga śmierci widzi uczucie. Tyle że on patrzył na ptaszka, nie na nią, więc nie mogła mieć pewności. Był dziwniejszy i odleglejszy niż kiedykolwiek, całą uwagę skupiał na słowiku leżącym w śniegu.

      – Zabierz nas razem – wyszeptała.

      Nie odwrócił się.

      – Pozwól mi pójść z tobą – spróbowała znowu. – Nie możesz dopuścić, żebym straciła mojego konia. – Gdzieś daleko czuła ciosy spadające na jej ciało.

      Słowik wskoczył w dłoń boga śmierci, a on zamknął delikatnie palce wokół stworzonka. Drugą ręką nabrał garstkę śniegu. Śnieg stopił się w jego dłoni, kilka kropel kapnęło na ptaszka, który natychmiast znieruchomiał i zesztywniał.

      Wtedy bóg śmierci podniósł wreszcie wzrok ku jej twarzy.

      – Wasiu – przemówił znajomym głosem – Wasiu, posłuchaj…

      Ona jednak nie mogła odpowiedzieć.

      W prawdziwym świecie tłum cofnął się na słowo wypowiedziane przez mężczyznę o grzmiącym głosie, a ona została wciągnięta z powrotem w moskiewską noc, krwawiąca w zadeptanym śniegu, lecz wciąż żywa.

      A może tylko to sobie wyobraziła? Kiedy jednak uniosła oblepione krwią powieki, ciemna sylwetka boga śmierci wciąż była obok, bledsza niż cień w południe, o natarczywym spojrzeniu, bezradna. Z czułością trzymał w dłoni sztywne ciałko słowika.

      A potem zniknął. Jakby wcale go tam nie było. Wasia leżała w poprzek ciała swego konia, lepka od jego krwi. Nad nią stał mężczyzna o złotych włosach i oczach błękitnych jak letnie niebo. Odziany był w sutannę i spoglądał na nią z wyrazem zimnego i spokojnego triumfu.

      ***

      Bez względu na wszystkie zakręty i udręki swego życia Konstanty Nikonowicz miał dar, który nigdy go nie zawiódł: kiedy przemawiał, brzmienie jego głosu miało na ludzi hipnotyczny wpływ.

      Przez całą tę noc, kiedy szalała śnieżyca, udzielał ostatniego namaszczenia umierającym i pocieszał rannych.

      Później zaś, w czarnej godzinie tuż przed świtem, przemówił do mieszkańców Moskwy:

      – Nie mogę milczeć. – Z początku jego głos był cichy i łagodny, a słowa kierował to do tej osoby, to do innej. Kiedy zaś ludzie zaczęli skupiać się wokół niego, podniósł głos: – Wyrządzono wam wielkie zło!

      – Wyrządzono? – pytali brudni od sadzy, przerażeni ludzie. – Co nam wyrządzono?

      – Ten pożar był karą boską – ciągnął Konstanty. – Ale to nie wy popełniliście zbrodnię.

      – Zbrodnię? – szeptali niespokojnie, tuląc swoje dzieci.

      – Jak myślicie, dlaczego miasto spłonęło? – zadał pytanie Konstanty. Gardło ściskał mu szczery żal. Dzieci, uduszone dymem, umarły w objęciach matek. Naprawdę nad tym bolał. Wciąż był zdolny do współczucia. Głos miał ochrypły z emocji. – Ten pożar był karą boską za udzielenie schronienia czarownicy.

      – Czarownicy? Udzieliliśmy schronienia czarownicy? – zaszemrał tłum.

      Głos Konstantego stawał się coraz donioślejszy.

      – Chyba pamiętacie? Tej, która podawała się za Wasilija Pietrowicza. Ten chłopak był w rzeczywistości dziewczyną. Pamiętacie Aleksandra Pierieswieta, którego wszyscy mieli za świętego, a własna siostra skłoniła go do grzechu? Pamiętacie, jak zwiodła Wielkiego Księcia? I właśnie tej nocy w mieście wybuchł pożar!

      Gdy wypowiadał te słowa, poczuł, że nastrój tłumu się zmienia. Ich gniew, żal i lęk znalazły ujście, zyskały cel. Podsycał to jeszcze, rozmyślnie i wprawnie, niczym kowal ostrzący miecz.

      Kiedy byli już gotowi, musiał jedynie sięgnąć po tę broń.

      – Sprawiedliwości musi stać się zadość – oznajmił Konstanty. – Ale ja nie wiem jak. Może Bóg nam podpowie.

      ***

      Wasia leżała na dziedzińcu pałacu siostry, a na jej rękach zasychała krew ukochanego konia. Wargę i policzek miała ubrudzone własną krwią, a oczy pełne łez. Z trudem oddychała, lecz żyła. Niezgrabnie spróbowała się podnieść.

      – Batiuszka – powiedziała. Gdy wymawiała to słowo, ze zranionej wargi popłynęła krew. – Odwołaj tych ludzi. – Urywany oddech sprawiał jej ból. – Odwołaj ich. Zabiłeś mojego konia. Ale oszczędź moją siostrę. I jej dzieci.

      Tłum gromadził się wokół nich i przesuwał dalej, żądza krwi nie została zaspokojona. Łomotali do drzwi pałacu sierpuchowskiego. Drzwi nadal stawiały opór, ale do czasu. Konstanty się zawahał.

      – Dwa razy uratowałam ci życie – dodała cicho. Ledwie trzymała się na nogach.

      Konstanty czuł własną moc, kierował furią tłumu niczym jeździec dosiadający na wpół ujeżdżonego konia.

      – Cofnąć się! – zawołał do swoich wyznawców, jakby gwałtownie ściągnął wodze. – Cofnąć się! Czarownica jest tutaj. Złapaliśmy ją. Sprawiedliwości musi stać się zadość. Bóg nie będzie czekał.

      Zamknęła oczy, czując bezmierną ulgę. A może to była słabość? Nie padła mu do stóp, nie podziękowała za zmiłowanie.

      – Ty pójdziesz ze mną i Bóg wymierzy ci karę – oznajmił szyderczo.

      Otworzyła oczy i spojrzała na niego, ale tak, jakby go nie widziała. Jej wargi poruszyły się, wypowiadając jedno słowo. Nie jego imię, nie błaganie o litość, tylko: „Słowiku…”. Nagle skuliła się, bardziej z żalu niż bólu, zgięła się jak trafiona strzałą.

      – Koń nie żyje – wycedził i zobaczył, że te słowa są dla niej niczym ciosy pięścią. – Może teraz zwrócisz myśli ku sprawom, jakie przystoją kobiecie. W tym czasie, który ci jeszcze pozostał.

      Nie odpowiedziała, wzrok miała błędny.

      – Twój los jest przesądzony – dodał Konstanty, nachylając się nad nią, jakby mógł siłą wtłoczyć jej te słowa do głowy. – Ludzie zostali skrzywdzeni i domagają się sprawiedliwości.

      – Co to za los? – wyszeptała posiniaczonymi wargami. Jej twarz miała barwę śniegu.

      – Radzę ci się modlić – odpowiedział