nasłuchując znajomej melodyjki, a jeśli telefon jest wyciszony, to stłumionego buczenia albo wibracji dobiegających spod sterty poduszek albo ubrań. Jednak jedynym dźwiękiem są cztery długie sygnały, po których od razu zostaję przekierowany na pocztę głosową. Rozłączam się i przechodzę do następnego pomieszczenia.
Po godzinie wracam z pustymi rękami do miejsca, od którego zacząłem, czyli do kuchni.
Nalewam sobie kubek gęstej, czarnej mazi i siadam z klapnięciem na stołku barowym.
Może się pomyliłem. Może wczoraj był jeden z tych rzadkich dni, kiedy Sabine potrzebowała komputera w pracy, żeby wyszukać czegoś w systemie wymiany ofert między pośrednikami nieruchomości albo stworzyć wzór umowy w jakiejś kawiarni w trakcie przerwy między prezentacjami. W takim wypadku będę musiał pojechać do jej biura i go odebrać. Oczywiście pod warunkiem, że zostawiła go właśnie tam, a nie wrzuciła luzem do bagażnika ani nie zostawiła na podłodze auta. Często widziałem go, jak wystawał z płóciennej torby, którą wszędzie ze sobą nosiła. Wiecznie się o nią potykam, gdy ciska ją obok drzwi do garażu, zajęta szukaniem kluczy.
Zeskakuję ze stołka, pędzę do garażu i voilà! Torba leży na zimnej, betonowej podłodze. Podnoszę ją za rączki i zabieram do środka.
Laptop jest kompletnie rozładowany. Żadna niespodzianka. Sabine od dawna powinna była wymienić baterię, choć w rzeczywistości potrzebuje nowego komputera. Takiego, który nie wymaga niemalże nieustannego ładowania.
Podłączam go do gniazdka pod wyspą kuchenną i włączam, dolewając sobie kawy i czekając, aż się uruchomi. Trwa to całe wieki. Moje myśli szybują ku znajdującej się po drugiej stronie miasta Ingrid, która pewnie robi dokładnie to samo – siedzi skulona nad laptopem, sama w swojej kuchni, przeczesując pliki w poszukiwaniu siostry bliźniaczki. Oczami wyobraźni widzę jej czerwony, spuchnięty nos, włosy nastroszone od poduszki, zezowate oczy, gdy mówiła tamte ohydne słowa – Wiem, co zrobiłeś Sabine – i przenika mnie chwilowa furia. Ingrid myśli, że mam z tym coś wspólnego, że jakimś cudem stoję za zniknięciem własnej żony. Ta myśl sprawia, że mam ochotę ją udusić.
Acer wydaje z siebie metaliczny pisk, a ekran rozjarza się od okienka do logowania. Widzę migający kursor, ale hasłem może być cokolwiek. Data urodzin Sabine albo moich. Rocznica naszego ślubu. Kombinacje tych dat i naszych imion. Wraz z każdą próbą okienko do logowania mruga, ale nie pozwala mi przejść dalej.
Sabine wybrałaby coś łatwego do zapamiętania. Nie posiada żadnego hobby, a my nie mamy zwierząt ani dzieci. Wpisuję pozostałe osoby w jej życiu, najpierw matkę, a potem zmarłego ojca. Nadal nic. Wzdycham i wpisuję w okienko imię Ingrid wraz z jej datą urodzenia – od której w ogóle powinienem był zacząć – i bingo. Okno logowania znika i pojawia się pulpit.
Z programu do maili Sabine, który jest jednym wielkim bałaganem, wysyłam sobie jej plik z hasłami. Ma na poczcie ponad dwadzieścia tysięcy nieodczytanych wiadomości, począwszy do reklam sklepów, spamu, próśb o możliwość obejrzenia nieruchomości, automatycznie wygenerowanych z systemu MLS oraz Re/Max. Przedarcie się przez ten chaos w poszukiwaniu czegoś istotnego potrwa całe wieki, szczególnie że nie bardzo wiem, czego dokładnie mam szukać. Zamiast tego przechodzę do wysłanych wiadomości i zaczynam od góry. Umowy, strategie pozyskiwania klientów i inne tego typu rzeczy. Po wiadomości, którą przed chwilą wysłałem, najnowsza jest z wtorku, czyli sprzed dwóch dni.
Zamykam pocztę i wchodzę na Facebooka.
Sabine ma jakieś trzy tysiące znajomych, z których większość wcale nimi nie jest. Klienci, koledzy z pracy, ludzie z klubu rotariańskiego i biznesowego. Wchodzę na jej profil, przewijając post za postem, w których chwali się wynikami sprzedaży oraz zdjęciami sprzedanych domów. Nic dziwnego, że stale wisi na telefonie, stukając kciukami w klawiaturę jak nastolatka. Jej profil na fejsie to chodząca reklama jej usług i sukcesów.
W połowie przewijania zatrzymuję się na filmiku z zeszłego tygodnia, transmisji na żywo z nowo wybudowanego domu przy Longmeadow Street. Jestem zszokowany widoczną pod nim liczbą, czyli 758 odsłonami. Rozumiem, że Sabine jest liderką wśród pośredników sprzedaży, ale żeby było ich aż tyle? Klikam na filmik, a licznik zmienia się na 759.
Nagranie ładuje się, a po chwili już ją widzę. Moją nieobecną żonę. Ma na sobie ulubioną letnią sukienkę, żółtą z falbankami wokół rąbka, i złoty wisiorek, który podarowałem jej w zeszłe święta, wiszący na łańcuszku. Jej związane w wysoki kucyk włosy podskakują radośnie, gdy mówi, muskając opalone ramię.
– Cześć wszystkim. Mówi do was Sabine Hardison, prosto sprzed najbardziej bajecznego domu w okolicy. – Parska śmiechem. – No dobra, wiem, że mówię tak przy każdej okazji, ale ten naprawdę jest najbardziej wyjątkowym domem, jaki kiedykolwiek widziałam. Posiada cztery olbrzymie sypialnie, pięć łazienek – tak, zgadza się, dobrze usłyszeliście, na każdą z sypialni przypada w pełni wyposażona łazienka – oraz główną sypialnię, którą koniecznie musicie zobaczyć. Zajrzyjmy do środka, dobrze?
Wygląda na szczęśliwą. Jej skóra wręcz lśni, a policzki są zaróżowione z podniecenia, gdy objeżdża kamerą wnętrze domu, zatrzymując się na najbardziej okazałych elementach wyposażenia. Gdy zapisała się na kurs pośrednika nieruchomości w Little Rock, narzekałem na ilość poświęconego mu czasu i wcale nie kryłem się z pretensjami o to, jak bardzo ucierpi na tym nasze małżeństwo i życie towarzyskie. Wiedziałem jednak, że będzie w tym świetna. Prawdę mówiąc, to był główny powód moich zmartwień. Pochylam się na krześle, przypominając sobie, jak uśmiechała się do mnie w ten sposób. Kiedy to ja byłem tą osobą, dzięki której promieniała ze szczęścia.
Komputer wydaje z siebie piknięcie, a na dole ekranu otwiera się nowe okno dialogowe. To wiadomość od jakiejś kobiety o imieniu Bella.
Cześć. Wczoraj wieczorem spotkałam w sklepie Trevora. Wypytywał o ciebie. Bez przerwy. Czy widziałam się z tobą ostatnio, czy rozmawiałyśmy, o czym rozmawiałyśmy. Nie chciał powiedzieć dlaczego, tylko uśmiechnął się do mnie od ucha do ucha, zupełnie jak kot, który właśnie napił się śmietanki. Czy to ty jesteś śmietanką? Wiesz, że jestem tu, w razie gdybyś chciała pogadać. XO
Odchylam się na stołku.
Trevor. Kim, do kurwy nędzy, jest Trevor?
Klikam na listę znajomych Sabine i wpisuję imię w pasek wyszukiwania, ale nie pojawia się żaden wynik. Powtarzam to samo w jej poczcie i tym razem się udaje. Natrafiam na całe mnóstwo wiadomości, wysłanych i otrzymanych, od doktora Trevora McAdamsa, ginekologa położnika ze szpitala Jefferson Regional. Najwyraźniej Sabine sprzedała mu zeszłej jesieni dom.
Najnowsze wiadomości to nudna wymiana zdań z listopada. Ustalanie terminu spotkania w celu podpisania umowy, oficjalne przekazanie kluczy. Przeglądam ich rozmowę, ale nie znajduję niczego szczególnego. Żadnych kokieteryjnych podtekstów, absolutnie nic, co by sugerowało jakiekolwiek „spijanie śmietanki”. Jedyna rzecz, która choćby w przybliżeniu jest osobista, to fakt, że życzy jej spokojnego Święta Dziękczynienia. Sabine dziękuje mu i pisze, że ma nadzieję, że on i jego rodzina będą szczęśliwi w nowym domu.
Jego rodzina.
Chyba przesadzam. Trevor to ginekolog położnik, więc istnieje prawdopodobieństwo, że może być lekarzem Sabine. Nie dlatego, że jest w ciąży, bo to niemożliwe, kiedy nie uprawia się seksu od pięciu – o tak, policzyłem – miesięcy. Tyle że kobiety chodzą do ginekologa z różnych powodów. Może Sabine chodzi właśnie do niego.
Przewijam w dół do jego nazwiska, klikam i wchodzę w opis jego osoby na stronie internetowej szpitala. Trevor McAdams to przystojny facet po czterdziestce. Ma nieskazitelną skórę, przenikliwe oczy i gęstą grzywę włosów zaczesanych do tyłu, odsłaniających szerokie czoło. Wiele kobiet