gałkę drzwi. – Dlatego jesteś tu, a nie w więzieniu. Ty nie jesteś zły, tylko chory.
Otworzyłem drzwi, wyjrzałem na długi korytarz i szybko kiwnąłem na Lolę Palanqui, pielęgniarkę oddziałową i na dwóch pielęgniarzy. Nogi trzęsły się pode mną, ale zdołałem odwrócić się do Boudreaux.
– Będziesz grzeczny?
Boudreaux milczał.
– Oni pomogą ci wrócić do pokoju – powiedziałem i gdy zjawili się, odstąpiłem niepewnie na bok. Boudreaux eskortowało dwóch sanitariuszy.
Ciemnowłosa, trzydziestoletnia pielęgniarka Palanqui stała przede mną z rękoma wspartymi na biodrach. Niemal dotykaliśmy się nosami butów. Drugi raz zostałem przyparty do ściany. Nie zwracając uwagi na to, że krzywię się z bólu, wpatrywała się we mnie ze złością.
– Był pan tu sam na sam z Boudreaux? – zapytała z charakterystycznym dla niej angielskim akcentem z domieszką tagalogu używanego na Filipinach.
– Tak.
– Nie mówili panu, że nie wolno tego robić?
– Mówili.
– On mógł pana zabić.
Westchnąłem głęboko.
– Wiem. Byłem naprawdę przerażony…
– Nie nauczył czegoś pana tamten pański pierwszy straszny dzień? – zapytała.
Dotknąłem blizny na potylicy.
– Myślałem, że…
Nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Jesteś tu nam potrzebny, doktorze. – Palanqui położyła mi rękę na ramieniu. – Proszę o więcej rozwagi.
Osunąłem się na podłogę.
Podjąłem pracę w szpitalu, uważając, że będę mógł pomóc, ale omal nie doprowadziłem do tego, że ja sam, albo ktoś inny, prawie został zabity bądź znalazł się w niebezpieczeństwie.
Boudreaux, idąc na kolację z innymi pacjentami, zawołał z końca korytarza:
– Dzięki, doktorze! – I kiwnął mi ręką.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zwariowany Kapelusznik:
– Jaka jest różnica między krukiem a piórnikiem?…
– …
– Myślisz, że potrafisz znaleźć odpowiedź na to pytanie? – rzekł Kapelusznik.
– Nie, poddaję się – odparła Alicja. – Jaka jest odpowiedź?
– Nie mam najmniejszego pojęcia – rzekł Kapelusznik.
LEWIS CARROLL, „ALICJA W KRAINIE CZARÓW”
PIERWSZEGO DNIA PRZYBYŁEM wcześnie do pracy w Napa State Hospital, jednym z największych amerykańskich szpitali dla psychicznie chorych. Powstały w poprzednich stuleciach zespół szpitalny rozciągał się na obszarze setek akrów leżących w nieprzystępnym, odosobnionym krańcu doliny, z dala od ludzkich oczu.
Po minięciu nierzucającego się w oczy zjazdu z drogi łączącej się z Magnolia Lane znalazłem się na długiej drodze dojazdowej, obrzeżonej ogromnymi, rozłożystymi wiązami i ozdobionej dziewiętnastowiecznymi rezydencjami. Spędziłem dokładnie tydzień, żeby się w nich rozeznać.
Na końcu ulicy znalazłem tablicę z danymi historycznymi:
W 1872 roku wybrano lokalizację i rozpoczęto prace nad budową Napa State Hospital, jednego z największych amerykańskich szpitali dla psychicznie chorych i jednego z pierwszych kalifornijskich szpitali przeznaczonych wyłącznie do leczenia chronicznie chorych umysłowo. Szpital został otwarty 15 listopada 1875 roku. Odtąd, aż do roku 1954, kiedy poddano go gruntownemu remontowi i przebudowie, szpital i jego otoczenie stały się obiektem samowystarczalnym. W 1992 roku, wraz z utworzeniem bezpiecznego ogrodzenia, Napa State Hospital stał się szpitalem psychiatrii sądowej i rozpoczął przyjmowanie chorych psychicznie, którzy przebywali w stanowych aresztach śledczych.
Dostarczono nam też ulotkę zawierającą informację o „misji” Napa State Hospital. Było w niej: „Napa State Hospital bez przymusu i przemocy zapewnia pacjentom, personelowi, gościom i całemu miejscowemu społeczeństwu bezpieczeństwo i spokój”.
Ruszyłem dalej, aby wjechać na Spruce Lane skręcającą przed nowy gmach administracyjny, za którym majaczyła grupa budynków utrzymanych w hiszpańskim stylu. Mieściły się w nich „otwarte” oddziały psychiatryczne. Zwiedziłem je w czasie pierwszego rozeznania. Tu przebywali głównie starsi, słabi na umyśle pacjenci.
Pacjenci z oddziałów otwartych mogą swobodnie chodzić po ogrodzonym terenie. Widziałem właśnie grupę pacjentów spacerujących po trawniku, palących papierosy i rozmawiających ze sobą.
– Oni nie uciekną? – Widząc podobne obrazki podczas zwiedzania, ktoś zapytał naszego instruktora.
– A dokąd mieliby pójść?
Pierwszą wizytę złożyłem w Oddziale Dwunastym, w jednym z tych otwartych oddziałów, chociaż na dwa dni przed rozpoczęciem pracy zostałem wezwany do doktor Heidi Francis – medycznej dyrektor Napa State.
– Zaszła zmiana w pańskim przydziale – oznajmiła doktor Francis. – Został pan przydzielony na Oddział C.
– Gdzie jest Oddział C? – zapytałem.
– Prześlę panu mailem plan – odparła.
Zaparkowałem na zatłoczonym parkingu pomalowanym wyblakłymi pasami. Zatrzymałem się przy moim czerwonym pikapie toyota, przypiąłem do frontowej kieszonki koszuli pomarańczową odznakę tożsamości i poprawiłem krawat.
Podczas mojej kariery w świecie chorych umysłowo byłem zatrudniany w wielu różnych szpitalach psychiatrycznych, ale nigdy nie pracowałem w stanowym szpitalu psychiatrii sądowej.
Idąc w kierunku Oddziału C, wolno zbliżyłem się do gigantycznego ogrodzenia „bezpieczeństwa” wznoszącego się do wysokości dwudziestu stóp i zwieńczonego trzystopowym zwojem ostrych jak brzytwa drutów. Takie ogrodzenie ograniczało Obszar Szczególnie Zabezpieczony (OSZ) w Napa State. OSZ obejmuje teren siedemnastu szpitalnych oddziałów „szczególnego ryzyka”. Tu nikt nie wychodzi „na papierosa”. Główne drogi patrolują auta policyjne. W OSZ, jak nas poinformował instruktor, przebywają „źli aktorzy”. Ogrodzenie ciągnęło się tak daleko jak okiem sięgnąć. OSZ przypominał rozległy obóz jeńców wojennych z filmu o II wojnie światowej. W czasie wstępnego rozeznania oczywiście obejrzeliśmy OSZ, ale tylko z daleka. Nowo zatrudnieni nie byli kierowani za ogrodzenie, zatem wtedy nie przejmowałem się nim zbytnio.
Gdy zbliżyłem się do wysokiej bramy, nagle głośno odezwał się brzęczyk. Stojący obok mnie starszy jegomość z łatwością otworzył ją i weszliśmy do środka przez monitorowane przejście. Zamknął za nami bramę i usłyszałem, jak zatrzaskiwała się z suchym trzaskiem elektrycznego zamka.
– Pierwszy dzień? – zapytał.
– Tak… tak, pierwszy – odparłem. – Jeszcze nigdy nie byłem w… – Zanim zdążyłem dokończyć, stary wskazał moją pierś i obaj przesunęliśmy odznakami przez czytnik. Jego nazwisko brzmiało „R. Corcoran”. Umundurowany mężczyzna za grubą szybą sprawdził na dużym ekranie komputera nasze dane. W czasie gdy czekaliśmy, Corcoran dotknął mojego krawata i potrząsnął przecząco głową. Sięgnął pięścią za swój kark i uniósł rękę, imitując wieszanie. Szybko zdjąłem krawat i wsunąłem do kieszeni spodni.
Druga brama stanęła otworem. Czekało na nas dwóch następnych funkcjonariuszy.
– Ręce do góry – polecił mały policjant,