to źle. Oznaczało krwawienie wewnątrzczaszkowe.
– Dajcie tu zaraz sanitariuszy! – krzyknąłem.
– W drodze – odpowiedziała Kate Henry, trzymając telefon wciśnięty między ramieniem i uchem.
Pacjenci ogłuszeni hałasem i widokiem tak dużej ilości krwi zamarli z przerażenia. Ledwo drgnęli, gdy po upływie pięciu minut rozwarły się drzwi oddziału i pojawiła się trzyosobowa załoga ratowników medycznych z wózkiem do przewożenia chorych i sztywnymi noszami.
– Uderzenie krzesłem w głowę – wyjaśniłem i odsunąłem się na bok. – Cios w źrenicę.
– Zajmę się tym – ratownik założył leżącemu kołnierz stabilizujący kark. Za mną drugi ratownik rozerwał mu koszulę na piersi i przyczepił czujniki EKG. Po mojej prawej stronie trzeci z ratowników – strażak – zażądał połączenia z pogotowiem hrabstwa.
– Alarm dla centrali ratunkowej hrabstwa (County General Emergency) – rzucił pierwszy ratownik. – Potrzebny transport lotniczy.
– Centrala na linii – zawołała Kate Henry i podała przez drzwi dyżurki słuchawkę.
Ratownik podbiegł i szybko przekazał informację, podczas gdy dwaj pozostali członkowie załogi ratowniczej razem z trzema pielęgniarkami ostrożnie ulokowali uderzonego pacjenta na sztywnych noszach, a potem przenieśli na wózek.
Pomogliśmy zabezpieczyć ciało pasami i ratownicy szybko się wycofali, pod przewodnictwem Cole’a, który machał ręką, jakby dowodził szarżą kawaleryjską. Potem drzwi zatrzasnęły się i zostały zamknięte na klucz.
Na podłodze pozostała krew. Pacjenci wpatrywali się w nią. Kręciło mi się w głowie. Próbowałem wstać, ale obawiałem się, że kolana mogą mnie nie utrzymać.
Dwóch policjantów spokojnie sprowadziło wytatuowanego olbrzyma z dziedzińca, zaprowadzili go do pokoju, zamknęli drzwi i stanęli przed nimi na straży.
– Lekarstwa! – krzyknęła pielęgniarka, Luella Cortes, Hiszpanka przed trzydziestką. Pacjenci, nadal oszołomieni, lecz wyraźnie zaznajomieni z obowiązującymi zwyczajami, ustawili się w szeregu przed małymi drzwiami połówkowymi do pokoju z lekami.
Odszukałem zlew i przemyłem twarz wodą, zmywając krew z karku i oczyszczając go na tyle, na ile mogłem. Personel wycofał się do dyżurki pielęgniarek.
Razem z nimi Ben Cohen – trzydzieści parę lat, wysoki, przystojny, ostry jak brzytwa – nasz nowy psycholog. Wchodził w skład mojej drużyny rozpoznawczej. W tym całym zgiełku gdzieś mi się zawieruszył. Był to też jego pierwszy dzień, ale bardziej sprawiał wrażenie rozgorączkowanego niż zdezorientowanego.
– Kogo uderzył ten szaleniec? – zapytał ze złością Cohen.
– Nazywa się Ralph Wilkins – odparła Mazie Monabong, filipińska pielęgniarka w średnim wieku. – Ten, kto go uderzył, to Bill McCoy. Byli skłóceni – pewnie jakieś długi hazardowe.
– Albo Wilkins nie zapłacił dość za ochronę – stwierdziła Palanqui.
– Wilkins prał brudy McCoya – dodała Kate Henry. – Był mu za coś winien.
Poczułem silne łupanie w skroniach. Odwróciłem się do lustra nad zlewem, żeby obejrzeć tył głowy. Podeszła oddziałowa.
– Jest pan ranny? – zapytała i łagodnie dotknęła głowy nad kołnierzykiem. Cofnęła zakrwawione palce.
Azjata, silny mężczyzna w średnim wieku – przeczytałem na plakietce jego nazwisko: Xiang – podsunął mi krzesło.
– Proszę usiąść – rzekł.
Drobnej budowy, lecz silny, Xiang roztaczał wokół siebie atmosferę rozsądku i fachowości.
– To nic poważnego. Wszystko będzie dobrze – odparłem.
– Proszę siadać – powtórzył i usiadłem.
Założył lateksowe rękawiczki i zaczął rozgarniać włosy.
– Będzie potrzebne szycie – stwierdził i delikatnie przyłożył mi do głowy gazik.
– Nie sądzę – sprzeciwiłem się, próbując wstać, jednak Xiang delikatnie, lecz stanowczo powstrzymał mnie, naciskając ręką ramię.
– Pan jest tu nowym lekarzem, czy tak? – zapytał, z łatwością zmuszając mnie do siedzenia.
– Tak. Jestem doktor Seager – odparłem.
Xiang oczyścił moją ranę świeżym kawałkiem bawełny.
– Pan Xiang jest naszym naczelnym pielęgniarzem – wtrąciła Kate Henry.
– Miło mi… – zacząłem, jednak Xiang mi przerwał.
– Od wielu miesięcy nie mieliśmy lekarza na Oddziale C – rzekł, ciągle zajmując się raną. – Potrzebujemy tu pana. Naprawdę potrzebujemy.
Delikatnie obrócił taboret i zajrzał mi w oczy.
– Jeżeli teraz nie zajmiemy się tym rozcięciem – stwierdził – to może się wdać infekcja, a potem tężec i w końcu nastąpi zejście. I wtedy może nie będziemy mieć lekarza przez następne trzy miesiące, rok czy nawet w ogóle. – Przerwał i uśmiechnął się. – Dlatego musimy szyć.
Czułem, jak walą mi w głowie bębny.
– Dobrze – zgodziłem się.
Xiang chwycił trzy arkusze papieru z wysokiej sterty wznoszącej się na pobliskim biurku i pospiesznie nagryzmolił coś na spodzie każdego z nich.
– Proszę to wziąć do centrali ratunkowej – polecił. – Randy pana tam zawiezie. Jest naszym pomocnikiem medycznym.
Wstał przystojny, młody, czarny mężczyzna, odebrał papiery od Xianga i przeszedł obok mnie.
– Proszę się nie martwić – dorzucił Cohen. – Dowiemy się wszystkiego o McCoyu.
– Dziękuję. – Tylko tyle mogłem z siebie wydusić.
– Mam nadzieję, że poczuje się pan lepiej – zawołała Monabong za nami, gdy wychodziłem za Randym.
Przy wejściu do stacji minęliśmy trzech członków personelu prowadzonych przez cztery pielęgniarki trzymające w pogotowiu pełne strzykawki. Obaj policjanci trzymający wartę przed drzwiami pokoju McCoya weszli do środka.
* * *
Minęliśmy drzwi pogotowia i dyżurna urzędniczka stacji sprawdziła moją plakietkę z nazwiskiem. Potem odebrała papiery Xianga z rąk Randy’ego i wezwała pielęgniarkę, która mimo przepełnionej poczekalni poprowadziła nas prosto na zaplecze, do kabiny z zasłonami.
– Czuję się dobrze – powiedziałem, zwracając się do Randy’ego. – Może pan wracać.
Randy wahał się przez chwilę, potem skinął głową i odszedł.
W czasie gdy czekałem, poprzez hałas zapracowanej stacji ratunkowej usłyszałem szybkie kroki i pełne napięcia ostro brzmiące głosy, szelest plastiku owijającego instrumenty i brzęczenie wózka z przewoźnym aparatem rentgena razem ze stukotem toczących się kółek czteroramiennej podstawy stojaka do kroplówek – typowy zgiełk obrazujący walkę ze śmiercią.
– Jestem doktor Vezo. – Młoda kobieta w białym kitlu rozsunęła kotarę kabiny i wśliznęła się do środka. – Pozwoli pan, że zerknę na to rozcięcie – kontynuowała i unosząc sztywną podkładkę do pisania z klipsem, podeszła do mnie od tyłu i rozsunęła włosy na tyle mojej głowy. – Jak to się stało? – zapytała.
– Uderzyłem się w głowę – odparłem.
Vezo wciągnęła