Kalifornii. Tymczasem ja ciągle przeglądałem drobne ogłoszenia w magazynach medycznych i po serii niewypałów natrafiłem na Napa State Hospital.
Z gazetą w ręku podszedłem do Ingrid. Odłożyła książkę.
– To tylko trzydzieści mil od twojego nowego szpitala – zauważyłem.
Ingrid wzięła periodyk i przejrzała sekcję, którą zaznaczyłem kółkiem.
– Słyszałeś coś o tym miejscu? – zapytała.
– To szpital stanowy dla umysłowo chorych. Leczą tam ciężkie przypadki – odparłem.
– To coś dla ciebie, jesteś w tym dobry – stwierdziła Ingrid.
– Wydaje się, że to jest to, czego szukaliśmy – dodałem.
Ingrid rozpogodziła się.
– Chociaż brzmi okropnie – mówiła, oddając mi gazetę – to jednak musisz się zgłosić.
– Już poprosiłem o formularz podania.
Zwróciłem go, wypełniwszy w dwóch egzemplarzach, i z obawą czekałem na odpowiedź.
Ingrid, John, nasze meble i nasze dwa psy – Muller i Scully, czarny border collie i Jack Russell terier – wszystko i wszyscy ruszyliśmy w nieznane. Gdy Ingrid w końcu znalazła dom do wynajęcia, natychmiast się do niego wprowadziliśmy. Od momentu gdy Ingrid rozpoczęła nową pracę, jadałem hot dogi od 7.00 do 23.00, zamawiałem chińszczyznę, sypiałem na podłodze i prowadziłem pertraktacje z pośrednikami handlu nieruchomościami na temat sprzedaży naszego domu. W tym też czasie przyswoiłem sobie nowe określenia, jak „handel nieruchomościami”, „własność osobista”, „bankrut” i tym podobne.
Pewnego dnia odebrałem maila – zaczynał się od: „Gratulujemy Panu…” – zostałem zatrudniony w Napa State. Złożyłem wymówienie w mojej dotychczasowej pracy, uporządkowałem swoje sprawy, w rekordowym czasie spakowałem rzeczy osobiste, lokując je w swoim aucie, i podążyłem w ślad za rodziną.
Ingrid i ja wiedzieliśmy, ile mieliśmy szczęścia. W ostatniej chwili udało się nam uniknąć klęski – nasze głowy ledwo wystawały nad powierzchnią wody i pierwszy raz od wielu lat mogliśmy wyraźnie widzieć jej powierzchnię.
Rankiem usłyszałem budzik nastawiony przez Ingrid i pospieszyłem do kuchni. Nagle poczułem jednak potrzebę odetchnięcia świeżym powietrzem. Wyszedłem z domu przez rozsuwane oszklone drzwi, schyliłem się i zajrzałem między krzaki obok tarasu. Psy szczekały.
– Jezu Chryste – rzekłem i otarłem usta. – Czego się tak denerwujecie, dziesięciolatki?
Serce mi waliło, głowa pękała. Podjąłem decyzję.
W ciągu pół godziny wszyscy ubrali się i zjedli. Ingrid i ja byliśmy gotowi do wyjścia. John pobiegł po książki do szkoły.
– Zatem wracasz tam? – zapytała Ingrid.
– Tak.
– Jesteś tego całkiem pewien?
– Nie – odparłem. – Ale jeżeli nie wrócę, nigdy nie będę mógł wyjaśnić Johnowi, co znaczą „oblicza twoich strachów”.
– John tylko chce, żebyś był bezpieczny – stwierdziła Ingrid.
– Myślę, że to będzie dla niego dobra lekcja – dodałem.
– Nie zwalaj na Johna – obruszyła się. – Tylko proszę cię, żebyś był ostrożny.
* * *
Dzień drugi. Podszedłem do metalowych drzwi Oddziału C. Nabrałem głęboko powietrza i zajrzałem przez małe okienko. Korytarz zdawał się spokojny. Otworzyłem i wszedłem do środka.
W połowie drogi do dyżurki pielęgniarek z drzwi wynurzył się McCoy i znalazłem się niemal pierś w pierś z King Kongiem. Swoją masywną postacią blokował przejście w korytarzu.
– Jesteś nowym lekarzem? – zapytał McCoy i uśmiechnął się obleśnie.
– Ja… ja jestem doktor Seager – jąkałem się zdezorientowany, czując suchość w ustach.
Ale zamiast gniewu kolos rozdziawił gębę, błyskając zębami w szerokim uśmiechu.
– Witamy na Oddziale C – rzekł. – Jestem Bill McCoy. Miło mi pana spotkać.
I wyciągnął olbrzymią łapę, a ja walcząc z obrzydzeniem, ująłem ją i potrząsnąłem.
– Przepraszam za wczoraj, doktorze – dodał McCoy. – Z panem wszystko w porządku? Ktoś mi mówił, że rąbnął się pan w głowę.
– Nic takiego – rzuciłem i dotknąłem szwów.
– No, w każdym razie przepraszam za to zamieszanie – ciągnął McCoy. – Pewne osobiste sprawy wymagały załatwienia. Jest pan lekarzem i wie pan lepiej niż ja, że nie można pozwolić na przerzuty nowotworu.
– Rozumiem.
McCoy powlókł się do swojego pokoju.
– Jeżeli będziesz doktor czegoś potrzebował, to daj mi znać, dobrze? – rzucił przez ramię.
– Jasne.
Dzięki Bogu w dyżurce pielęgniarek panował rzadki spokój. Gdy wszedłem do środka, wszyscy spojrzeli na mnie.
– Witam z powrotem, doktorze – rzekł Xiang.
– Jak pańska głowa? – zapytała Kate Henry.
– Dobrze – zapewniłem ją. – Przynajmniej na zewnątrz.
– Dobrze jest pana widzieć – stwierdził Cohen, wchodząc za mną do dyżurki. – Mam tu wszystkie brudy McCoya. Wczoraj, gdy był pan nieobecny, obejrzałem sobie jego kartę – bardzo interesująca lektura.
Odwróciłem się, żeby zobaczyć przez okno pacjentów skręcających do przyległego, otoczonego murem podwórka w zgodnym z harmonogramem czasie zaczerpnięcia „świeżego powietrza”. Pojawił się też McCoy i minął nas, kiwając leniwie ogromną łapą, po czym zniknął z oczu z postępującymi za nim sługusami.
– Czy on nie powinien siedzieć w jakimś więzieniu albo w czymś takim? – zapytałem. – Przecież omal nie zabił tu człowieka.
Xiang chwycił z biurka gruby, czarny segregator i podszedł do drzwi.
– Tu każdy kogoś zabił – oznajmił i zniknął w korytarzu.
Podążyła za nim grupa personelu.
Palanqui szturchnęła mnie w plecy.
– Pewnie nie zechce pan tu zostawać sam, prawda? – zapytała z uśmiechem.
Poszliśmy blisko siebie wzdłuż korytarza. Xiang otworzył drzwi i wszyscy weszli do pokoju narad, chociaż to określenie było trochę na wyrost, był to bowiem tylko mały pokoik, prawie komórka, bez okien, ze stołem i dziesięcioma drewnianymi krzesłami, takimi samymi jak to, którego McCoy użył jako pałki, zadając na korytarzu cios Wilkinsowi. Zajęliśmy miejsca. Xiang położył na stole segregator. Rozpoczął się poranny przegląd pacjentów.
Na początku każdego dnia, w każdym szpitalu na wszystkich oddziałach – w różnym stopniu i z różnymi detalami – omawia się bieżący stan pacjentów, ustalając dzienny plan zabiegów. Jako były asystent profesora szkoły medycznej UCLA uczestniczyłem w tysiącu takich zebrań.
– Ostatniej nocy mieliśmy problem – oznajmił Xiang, kładąc rękę na czarnym segregatorze. – Nocna zmiana poczuła w korytarzu zapach dymu tytoniowego – dodał. – Sprawdzono pokój Leona Smitha i znaleziono go w trakcie gry w kości. Jak zwykle: dym w powietrzu, pacjenci zgromadzeni w kręgu, monety na podłodze. Złapano Smitha z kośćmi w ręce.
– Czy