– czyli specjalnie chronionym przejściem – wyjaśnił Corcoran, gdy upomniałem się o oddane przedmioty. Zwinięty krawat wrócił do kieszeni. Założyliśmy z powrotem buty.
– Chronione przejście, brzmi to dość niewinnie – zauważyłem.
– Stosują je w maksymalnie strzeżonych więzieniach, jak San Quentin – kontynuował Corcoran. – A także w Mennicy Stanów Zjednoczonych i w obiektach militarnych typu bazy z rakietami atomowymi.
Weszliśmy do trzeciej strefy kontrolowanej. Stojąc przed oknem z grubą barwioną szybą, widziałem w mroku grupkę policjantów.
– Tu zostaniemy rozebrani do naga i obejrzą każdy cal naszego ciała. – Usłyszałem od Corcorana wskazującego przyciemnioną szybę. – Albo zbadają w nim wszystkie otwory.
Czując suchość w ustach, spojrzałem w okno.
– Kto to będzie robił? – zapytałem, lecz Corcoran już stał gotów przy ostatniej bramie. Rozległo się buczenie i znaleźliśmy się na terenie szpitala.
Idąc za Corcoranem do ostatniego okna, odebrałem w nim klucze i „osobisty alarm” do noszenia przy pasku. Posiadał czerwony przycisk, który uruchamiał – jak nam powiedziano w czasie rozeznania – sygnalizację dźwiękową i świetlną w razie wystąpienia jakichś „kłopotów”.
Stanowy Szpital w Napie nie pasował do modelu żadnego innego szpitala. Zespół parterowych i dwukondygnacyjnych budynków leżał w szeroko rozwartym łuku, jak otoczone zewsząd ogrodzeniami perły nanizane na gigantyczny sznurek. Oddziały przebudowane w roku 1954 sprawiały wrażenie echa klasycznych rancz utrzymanych w stylu tamtego okresu.
Każdy doskonale utrzymany budynek był świeżo odmalowany. Scenerię upiększały starannie przycięte stare drzewa. Całość pokrywało morze przystrzyżonej trawy. Patrząc zza ogrodzenia, można było odnieść wrażenie, że nie jest to teren szpitala, tylko kampus koledżu.
Pośród zieleni dumnie kroczyły pawie, strojące się w letnim słońcu. Ptaki z lśniąco błękitnymi piórami z trzepotem skrzydeł wzlatywały, aby przysiadać na murowanych kominach, unosić w niebo dzioby i śpiewać. Ich śpiew brzmiał dwojako – a każdy był niesamowicie podobny do ludzkiego. Pierwszy przypominał staccato śmiechu, drugi głos kogoś wzywającego pomocy.
Gdy wchodziłem do budynku C, nagle ogłuszająco zawyła syrena, odbijając się echem po korytarzu, i zaczął błyskać tuzin świateł na ścianach. W drzwiach wychodzących na długi korytarz pojawili się ludzie. Wybiegli i zaczęli gorączkowo się rozglądać. Niektórzy krzyczeli. Głowy obracały się, gdy tłum biegał po korytarzu.
– Wszyscy okej? – krzyknął masywnie zbudowany mężczyzna.
– Sprawdzić jadalnię – odpowiedziała młoda kobieta. Wskazała na lewo i dwanaście osób skoczyło w tamtym kierunku. Syrena ciągle wyła, światła błyskały.
Stałem jak sparaliżowany. Po mojej prawej stronie patrzyła na mnie ubrana po sportowemu czterdziestoletnia kobieta o krótkich czarnych włosach. Wskazała palcem moją odznakę identyfikacyjną.
– Pan jest nowym lekarzem? – krzyknęła, zagłuszając hałas.
Skinąłem głową. Sięgnęła do mojego biodra i wyłączyła ten nieszczęsny czerwony przycisk mojego osobistego alarmu. Syrena umilkła, światła zgasły.
– Fałszywy alarm! – zawołała. Tłum znieruchomiał i ludzie z westchnieniem ulgi zaczęli wracać do swoich pokojów służbowych.
– To się zdarza każdemu – wyjaśniła kobieta. – Należy zawsze sprawdzać czerwony przycisk, gdy wyciąga się klucz. I… – dodała, pochylając się i podnosząc klucze z podłogi, gdzie najwyraźniej je rzuciłem – …niech pan nigdy ich nie gubi. Mogą z tego wyniknąć poważne kłopoty.
– To się już nie powtórzy – zapewniłem. – Przepraszam.
– Nazywam się Kate Henry, oddziałowa Oddziału C – przedstawiła się z uśmiechem. – Witamy w Napa State.
Stałem przez chwilę w pustym korytarzu. Zza głównych drzwi dochodziły dźwięki „ha-ha-ha!”. Z początku nie uzmysławiałem sobie, że to śmiech pawia.
Wzmocnione płytą stalową drzwi Oddziału C posiadały jedno małe, podwójnie szklone okienko. Wsunąłem klucz w zamek i miałem już je otworzyć, gdy w okienku ukazała się twarz młodego mężczyzny. Wyglądał dziko z rozczochranymi włosami, w wymiętym, bladoniebieskim kitlu. Gorączkowo gestykulował.
– Tu fale 88,5 radia NPR (National Public Radio) – oznajmił rzeczowym głosem, naśladując spikera. – Pozyskiwanie funduszy przez nadawców publicznych jest w porządku. Nie słuchaj radia za darmo, to kradzież. Tu Ofeibea Quist-Arcton[2]. – Obrócił się trzy razy, chwilę zamarł bez ruchu, potem przez moment wyciągał przed siebie rozcapierzone ręce i zniknął.
Opanowałem się, otworzyłem drzwi i wszedłem do zatłoczonego korytarza. Przy moim lewym uchu śmignęło drewniane krzesło i z hukiem wystrzału z karabinu rozbiło się o stalowe drzwi.
Za mną przykucnął wytatuowany biały mężczyzna, silnie umięśniony, o czerwonych wściekłych oczach. Wyprostował się i mnie popchnął. Uderzyłem potylicą o ścianę. Światła zamigotały. Coś mokrego spłynęło mi na kark.
Chwycił resztki rozbitego krzesła i cisnął nimi w głowę starszego, czarnego mężczyzny, który skurczył się i padł bezwładnie na podłogę.
– Już nigdy nie będziesz się ze mną pieprzył, stary! – warknął olbrzym, rzucając krzesło na bezwładne ciało. – Jesteś winny. Płacisz.
Odwrócił się i poszedł korytarzem, gdzie przerażeni pacjenci przylgnęli do ścian.
Minął oszkloną dyżurkę pielęgniarek, w której kurczyło się pięć kobiet, stłoczonych ze strachu wywołanego piekielnym krzykiem. Olbrzym walnął pięścią wielkości szynki w szybę. Jedna z pielęgniarek nacisnęła przycisk alarmowy przy biodrze i odezwał się pulsujący, przenikliwy dźwięk alarmu.
– Nigdy nie pytaj, kto tu szefem! – Jego głos zagrzmiał nad ogólnym harmidrem. Odwrócił się do mnie. Stał na bosaka, jego kark przykrywały poplątane loki czarnych włosów, na czole miał wytatuowane słowo „piekło”.
– Głosy kazały mi to zrobić – stwierdził i teatralnie objął głowę rękoma. Obrócił się na pięcie i jakby przypadkiem zatoczył się do pobliskiego, ogrodzonego murem dziedzińca.
– Nie zapomnij o dotacji – rzucił z tyłu facet z NPR, oddalając się. – Najlepiej nadaje się do tego łańcuch supermarketów Safeway Corporation.
[2] Dziennikarka radiowa i telewizyjna z Ghany. Donosi o wydarzeniach w Afryce Zachodniej dla radia NPR.
ROZDZIAŁ DRUGI
Od XVIII wieku definicja „całkowitego obłędu”, czyli choroby umysłowej, ewoluowała do określenia „dzika bestia”. Określaną tak osobę uznawano za „całkowicie zdeprawowaną” w takim rozumieniu, że tak jak małe dziecko, zwierzę albo dzika bestia – nie wie, co robi.
HERBERT FEIGL
ZANIM ZAJĄŁEM SIĘ LECZENIEM psychiatrycznym, przez jedenaście lat byłem lekarzem pogotowia ratunkowego i gdy pielęgniarka nacisnęła przycisk alarmu, zbudził się we mnie dawny lekarz pogotowia ratunkowego. Padłem na kolana i umieściłem rozbitą głowę mężczyzny między kolanami, utrzymując jego kark i szyję w nieruchomej pozycji.
Czerwień zalewała moją koszulę i spodnie. Krew gromadząca się na podłodze zaczynała już krzepnąć. Z pęknięcia na lewej skroni mężczyzny sączył