David Baldacci

Budynek Q


Скачать книгу

użytkowano od roku dwa tysiące jedenastego. Prezydent Obama zamienił część obiektu w pomnik historii. Nosił imię piątego prezydenta Stanów Zjednoczonych Jamesa Monroego. Co zaskakujące, przez całą wojnę secesyjną fort pozostawał w rękach unionistów i stanowił bazę wypadową zwieńczonych sukcesem ataków generała Granta na Petersburg oraz Richmond, stolicę konfederatów, które zasadniczo zakończyły wojnę. Kwaterował tu generał konfederatów Robert E. Lee. A konfederacki prezydent Jefferson Davis był po wojnie więziony w Fort Monroe. W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku utworzono tam park na jego cześć.

      Puller pomyślał sobie, że to jeden z nielicznych wypadków w historii, kiedy więzień zostaje uhonorowany parkiem.

      Fort, usytuowany na południowym cyplu półwyspu Wirginia, od początku siedemnastego wieku strzegł kanału nawigacyjnego pomiędzy akwenem Hampton Roads a zatoką Chesapeake. Siedmioboczna twierdza była największą kamienną budowlą obronną wzniesioną w Stanach Zjednoczonych. W tysiąc osiemset dziewiętnastym roku oficjalnie ją otwarto i nadano jej imię Monroego. Fort miał uniemożliwić lądowanie wrogich wojsk, ich przemarsz wybrzeżem na Waszyngton i doszczętne spalenie miasta, czego Brytyjczycy dopuścili się w wojnie z Amerykanami w tysiąc osiemset dwunastym roku.

      Fort Wool, znajdujący się po przeciwnej stronie kanału żeglugowego, wzniesiono po to, by używać ognia krzyżowego. Oznaczało to w praktyce, że okręty próbujące przedostać się przesmykiem nie mogły uniknąć ostrzału, płynąc blisko jednego z brzegów, działa bowiem były rozmieszczone na obu.

      Rzecz okazała się dyskusyjna. Przez prawie dwieście lat swego istnienia Fort Monroe nie został nigdy ostrzelany, nigdy też nie dostał się w ręce wroga. I tak miało pozostać, chyba że wydarzyłoby się coś zupełnie niemożliwego i wróg jednak dałby mu radę.

      Albo, pomyślał Puller, gdyby w Ameryce wybuchła druga wojna domowa.

      W obecnym klimacie politycznym to był bardziej prawdopodobny scenariusz niż desant Korei Północnej na wirginijską ziemię.

      Po zamknięciu placówki Wspólnota Wirginii odzyskała sporą część obszaru zajmowanego przez fort. Większość obiektów mieszkalnych wynajęto lub sprzedano, choć od strony handlowej rozwój tego terenu postępował znacznie wolniej.

      Puller jechał groblą prowadzącą do bramy fortu. Mijał po drodze czerwone rdzewiejące statki o nazwach w rodzaju „Pyskata Sara”. Znalazł miejsce parkingowe pod wielkim hotelem Chamberlin, który pełnił obecnie funkcję domu spokojnej starości, a resztę drogi pokonał pieszo. Z torby zawierającej sprzęt śledczy wyjął aparat fotograficzny, którego używał zawsze na miejscu zbrodni, i powiesił go sobie na szyi.

      Słońce już wzeszło, słone powietrze wypełniało płuca, kolejne metry znikały pod długimi nogami Pullera. Mijał domy nad wodą. Największa rezydencja w przybrzeżnym kompleksie budynków była zarezerwowana dla czterogwiazdkowych generałów zamieszkujących Fort Monroe. Obok stały mniej okazałe mieszkania generałów trzy- i dwugwiazdkowych.

      Ulica była cicha, wysadzana drzewami, z ciągiem dużych (przynajmniej jak na kwatery wojskowe) piętrowych budynków z czerwonej cegły otoczonych gankami.

      Znalazł ten, którego szukał. Na rogu. Ze sporym ogrodem i starannie skoszonym trawnikiem. Dom wydawał się zadbany, ale niezamieszkany.

      Puller obszedł posesję, aż dotarł na podwórko z tyłu. Stanął mniej więcej na środku i sięgnął pamięcią do tamtego dnia.

      Bawił się na dworze. Miał ze sobą piłkę i rękawicę. Brat był gdzie indziej. Pewnie czytał książkę w bibliotece. Ojciec jak zwykle nieobecny.

      Grał więc sam ze sobą. Sporo czasu spędzał w samotności. Brat miał intelekt rozwinięty zdecydowanie ponad swój wiek. Lubił rozmyślać, a nie rzucać piłką.

      Puller odwrócił się i spojrzał w okno na środku tylnej ściany domu. Łazienka rodziców.

      Tam widział jej twarz. Twarz matki.

      Zmrużył oczy, patrzył bowiem na wschód, a słońce wznosiło się coraz wyżej.

      W szparze między powiekami zobaczył uśmiechniętą matkę. Z głową owiniętą ręcznikiem. I z zadowoloną miną.

      Czy rzeczywiście była zadowolona?

      Dokąd się wybrała tamtego wieczoru? Wiedząc, że męża nie będzie w domu?

      Odpowiedź ugodziła go niczym nóż wbity prosto w brzuch. Do innego mężczyzny?

      Obfotografował wszystko, co widział wokół siebie.

      Pstryknąwszy ostatnią fotkę, usłyszał czyjś głos.

      – Halo?

      Odwrócił się i ujrzał mężczyznę przyglądającego mu się z rogu podwórka. Był zły, że dał się tak podejść. Kompletnie nie zdawał sobie sprawy z cudzej obecności.

      Mężczyzna, na oko osiemdziesięcioletni, mierzył jakieś metr siedemdziesiąt pięć. Na brzuchu widać było zbędne kilogramy, ale ogólnie wydawał się w niezłej kondycji. Miał białe przerzedzające się na ciemieniu włosy i szpakowate wąsy. Był ubrany w bluzę i spodnie khaki, zieloną wojskową wiatrówkę oraz mokasyny.

      Puller podszedł bliżej, rysy twarzy mężczyzny nabrały wyrazistości. I wtedy Pullerowi otworzyła się w głowie klapka.

      – Pan Demirjian?

      Stan Demirjian postąpił kilka kroków naprzód, lecz z jego miny nie wynikało, że wie, kogo ma przed sobą.

      Po chwili go oświeciło.

      – Mój Boże! Jeden z chłopaków Pullera?

      – John.

      Uścisnęli sobie dłonie.

      – Wykapany tatuś. Tylko jeszcze wyższy – skonstatował Demirjian.

      – A pan wciąż w bojowej gotowości.

      Starszy mężczyzna się roześmiał.

      – Akurat! – Po chwili jego śmiech ucichł, a twarz spochmurniała.

      – Pewnie panu powiedzieli.

      – Dlatego tu jestem.

      – Rozumiem. Przyjechałem tu dziś rano, chciałem się rozejrzeć po starych kątach. Nie przypuszczałem, że dojdzie kiedyś do zamknięcia Fort Monroe. Miejsce z taką historią… Odkrył je kapitan John Smith. Point Comfort. Tędy przypływali pierwsi niewolnicy wymieniani za cholerny prowiant i inne zapasy potrzebne holenderskim szyprom.

      – Nawet DoD[2] musi iść z duchem czasu i zacisnąć pasa – zauważył Puller.

      – Tak, to prawda. Mieliśmy mieszkania służbowe. Czekało się na nie rok.

      – Racja.

      Demirjian przybrał melancholijny wyraz twarzy, tak jakby zanurzał się w odległą przeszłość.

      – W Monroe mieszkały grube ryby. Jedno- i dwugwiazdkowi nie mieli nawet swojej świty, tak jak w innych bazach. Chodzili bez obstawy. Rezydowała tu setka pełnoprawnych pułkowników, podczas gdy inne placówki mogły mówić o dużym szczęściu, mając takich tuzin.

      – Pod tym względem miejsce było wyjątkowe.

      – Pański tato nie potrzebował obstawy. Kawał chłopa, sam dawał sobie ze wszystkim radę.

      – Nie zaprzeczę.

      Zapadła niezręczna cisza. Nagle Demirjian wypalił:

      – Proszę posłuchać, chcę panu od razu powiedzieć, że nie zgadzam się z Lyndą. Strasznie się uparła. A jest…

      – Wiem o jej chorobie i bardzo państwu współczuję. Wspaniała kobieta. Naprawdę dobrze ją wspominam. I nie mam jej za złe.

      – Miło z pana strony, John. Lynda jest cudowną