się, by go nie objąć; tkwiła nieruchomo, a miejsce dotknięcia warg piekło niczym po wypaleniu piętna.
Odjechali, a ona jeszcze długo tak stała. W końcu weszła do domu i zgasiła światło.
W poniedziałek Lexi nie poszła do szkoły. Jak mogłaby spojrzeć w oczy Zachowi albo Mii po tym, co zaszło?
Ale w poniedziałek wieczorem (nie zadzwonił… no tak, czego się właściwie spodziewała?) Eva zagroziła, że zamówi wizytę u lekarza – na co zupełnie nie było jej stać.
Dlatego we wtorek Lexi wróciła do szkoły. Na przystanku autobusowym skuliła się pod wąskim daszkiem wiaty i patrzyła na deszcz zamieniający świat w niebiesko-zielony kalejdoskop.
Postanowiła zachować spokój.
Uśmiechnie się zdawkowo do Zacha i pójdzie dalej jak gdyby nigdy nic, jakby pocałunek nic nie znaczył. Nie była kompletną idiotką. Dostała całusa od chłopaka, który wciąż się całował z dziewczynami. Nie mogła pozwolić, żeby to coś dla niej znaczyło.
W szkole z łatwością unikała Zacha – nie obracali się w tych samych kręgach – lecz nie sposób było unikać Mii. Tyle ich łączyło. Po ostatnim dzwonku przyjaciółka odprowadziła ją do pracy.
Przez całą drogę do centrum miasta Lexi starała się uśmiechać, słuchając relacji Mii z balu. Po raz kolejny. Ale w jej głowie ciągle coś krzyczało: „kłamczucha!” i za każdym razem, kiedy spojrzała na przyjaciółkę, robiło jej się niedobrze.
– Migdaliliśmy się. Mówiłam ci? – spytała Mia.
– Tylko jakieś milion razy. – Lexi zatrzymała się przed Amoré, gdzie wionął na nich słodki zapach wanilii. Chciała już powiedzieć: „na razie” i wejść do środka, ale zawahała się. – Jak było?
– Z początku wydawało mi się, że jego język jest jakiś taki śliski i duży, ale zaraz się przyzwyczaiłam.
– Płakałaś?
– Czy płakałam? – Mia zmieszała się, zaniepokojona. – Powinnam płakać?
– Co ja tam wiem o całowaniu – odparła Lexi, wzruszając ramionami.
Mia się nachmurzyła.
– Jakaś dziwna jesteś. Coś się wydarzyło na balu?
– A... co się mogło wydarzyć?
– Nie wiem. Może coś z Zachem?
Lexi nienawidziła siebie. Chciała powiedzieć prawdę, lecz bała się utracić przyjaźń Mii. No i właściwie po co miałaby o tym mówić? Jeden pocałunek i nic więcej, do niczego nie prowadził.
– Nie, skąd. Nic mi nie jest. Wszystko w porządku.
– Okej – odparła Mia, wierząc jej na słowo. Ale przez to Lexi poczuła się jeszcze gorzej. – Nara.
Lexi weszła do lodziarni – jasno oświetlonej, z długą ladą ze szkła i chromu oraz kilkoma stolikami z krzesłami. W cieplejszych miesiącach roiło się tu od klientów, ale teraz, w połowie października, amatorów lodów było niewielu.
Jej szefowa, pani Solter, stała przy kasie. W momencie wejścia Lexi nad drzwiami zabrzęczał dzwonek.
– Cześć, Lexi – powitała ją wesoło pani Solter. – Bal się udał?
Dziewczyna uśmiechnęła się z przymusem.
– Było świetnie. Przyniosłam korale. Proszę.
Podała kilka sznurów zapustowych korali z balu. Pani Solter zaświeciły się oczy na widok błyskotek i rzuciła się na nie jak sroka.
– Dziękuję ci, Lexi. Bardzo miło, że o mnie pomyślałaś. – Od razu nałożyła na szyję wszystkie korale.
Przez resztę dnia i część wieczoru Lexi obsługiwała klientów. O dziewiątej, kiedy już prawie nikogo nie było, zabrała się do sprzątania blatów przed zamknięciem lokalu. Wychodziła właśnie z zaplecza z butelką płynu Windex i z mokrą szmatką, kiedy do lodziarni wszedł Zach.
Dzwonek zadzwonił nad nim wesoło. Ledwie go słyszała, bo nagle zaczęło szybko bić jej serce.
Nigdy dotąd nie przyszedł tu sam. Zawsze była z nim Amanda, wisząca na jego ramieniu jak hiszpański mech – oplątwa brodaczkowata – w horrorach. Lexi wsunęła się za ladę jak za barierę ochronną.
– Cześć – rzekł, podchodząc bliżej.
– Cześć. Chcesz... lody?
Przyjrzał jej się bacznie.
– Przyjdź dzisiaj do LaRiviere.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, dzwonek znów zadzwonił i drzwi otworzyły się na oścież. Amanda wparowała do lodziarni, podeszła do Zacha i zarzuciła na niego ramię mackę.
– Cześć, Lexi. Dzięki, że przypilnowałaś Zacha. Na balu.
Lexi nie zdobyła się na uśmiech, nie dała rady.
– Chcesz lody?
– W żadnym razie. Są zbyt tuczące – powiedziała Amanda. – Chodź, Zachu. Idziemy. – Ruszyła do drzwi.
Zach stał w miejscu. O dziesiątej – rzekł bezgłośnie. – Proszę.
Lexi z łomoczącym sercem patrzyła za nim, gdy wychodził za swoją dziewczyną z lodziarni.
O dziesiątej.
Byłaby idiotką, myśląc, że naprawdę chciał się z nią umówić na plaży. Chodził przecież z Amandą, rzucającą się w oczy jak kolorowa karteczka samoprzylepna. Byli najpopularniejszą parą w szkole.
A jak by Mię zabolało, gdyby się dowiedziała. Całus na balu to jedno, właściwie coś zrozumiałego, zwyczajnego. Ale wykraść się na spotkanie – to całkiem co innego. Większe kłamstwo.
Nie mogła tego zrobić. Nie powinna.
Zerknęła na szefową. Nie rób tego, Lexi.
– Eee, pani Solter? Czy mogłabym wyjść kilka minut wcześniej? Może za dziesięć dziesiąta?
– Dam radę sama zamknąć interes – odparła właścicielka. – Co to, gorąca randka?
Lexi miała nadzieję, że jej śmiech nie zdradził, jak bardzo jest zdenerwowana.
– Czy kiedykolwiek urywałam się na gorącą randkę?
– Chłopcy w tej szkole są chyba ślepi, tyle powiem.
Do końca zmiany Lexi nie myślała o podjętej decyzji. Skupiła się na pracy i robiła, co do niej należało. Dopiero później, kiedy wyszła z lodziarni, nerwy dały o sobie znać.
Była głupia, że to robiła, a mimo to szła dalej.
W chłodny jesienny wieczór na Main Street było cicho i spokojnie. Z okien restauracji biły światła, lecz o tej porze w lokalach przesiadywało niewielu gości.
Przeszła obok rozjarzonego sklepu spożywczego Island Center i szła dalej, mijając przystań promową, biuro handlu nieruchomościami Windermere i żłobek Maluchy. W niecałe pięć minut wydostała się z miasta. Tutaj niebo nasycone było czernią, tylko nad wysokimi czubami drzew jaśniał niebieskawy księżyc. Było tu niewiele domów, głównie letnie siedziby mieszkańców Seattle, teraz z ciemnymi oknami.
Przy wejściu na plażę LaRiviere Park przystanęła.
Nie, nie będzie go tutaj.
A