rośliny sztywna jak manekin. Była ubrana tak jak zawsze, niezależnie od pory roku, w czarne wełniane spodnie i dopasowaną bluzkę uwydatniającą sportową sylwetkę. Białe włosy ściągnięte do tyłu odsłaniały kościstą twarz; surowy styl idealnie podkreślał ciemnozielone oczy. Ta siedemdziesięcioletnia kobieta nadal była piękna. I mogła pochwalić się sukcesami; właśnie to liczyło się dla Caro. Sukces.
– Zgłosiłaś już ogród do trasy wycieczkowej?
Jude żałowała, że zwierzyła się matce ze skrytego marzenia.
– Jeszcze nie jest gotów. Niebawem to zrobię.
– Nie jest gotów? Jest piękny.
Jude dosłyszała drwinę w głosie matki, lecz puściła ją mimo uszu. Caroline nie widziała sensu w zajęciach uprawianych z zamiłowania. Dla niej liczyła się rywalizacja i wynik. Dopóki Jude nie pokazywała ogrodu jako atrakcji, jej trud był poniekąd daremny.
– Zapraszam do środka, mamo. Lunch gotowy.
Nie czekając na odpowiedź, ruszyła pierwsza do drzwi wejściowych. Na ganku wysunęła stopy z ogrodowych klapek, otrzepała spodnie i weszła do domu.
Promienie słoneczne wpadały przez wysokie na ponad sześć metrów okna, podłogi z egzotycznego drewna lśniły jak polerowana miedź. Ogromny granitowy kominek stanowił główny akcent w dużym, neutralnie urządzonym pokoju. Prawdziwą atrakcją wnętrza był widok: szklane tafle odsłaniały fragment szmaragdowego trawnika, stalowoniebieską taflę cieśniny i odległe Góry Olimpijskie.
– Nalać ci lampkę wina? – spytała Jude.
Matka odłożyła torebkę tak ostrożnie, jakby trzymała w niej materiały wybuchowe.
– Oczywiście. Chardonnay, jeśli masz.
Jude z ulgą wyszła z pokoju. Przemierzyła część jadalną, którą tworzyły długi stół z drewna klonu „ptasie oczko” i dziesięć krzeseł, do otwartej kuchni. Nie widziała matki tylko przez moment, gdy otworzyła obłożone drewnem drzwiczki zamrażarki.
Wróciła do dużego pokoju. Caroline stała przy końcu sofy, patrząc na wielkie płótno wiszące nad kominkiem. Było to wspaniałe, abstrakcyjne dzieło sztuki – zamaszyste, kręte smugi w barwach bursztynu, czerwieni i czerni, które zestawione ze sobą wyrażały radosne szczęście. Matka namalowała ten obraz dziesiątki lat temu, a Jude wciąż nie potrafiła pogodzić cudownego optymizmu dzieła z kobietą, która teraz przed nim stała.
– Powinnaś go wymienić. Mam w galerii piękne prace – rzekła matka.
– Lubię go – odparła po prostu Jude zgodnie z prawdą. Szczególnie upodobał go sobie ojciec – pamiętała, jak stała razem z nim jako mała dziewczynka, z drobną rączką w jego niedźwiedziej dłoni, i przyglądali się, jak mama maluje. Patrz, jak ona to robi, to czysta magia – powiedział, a Jude przez jakiś czas wierzyła, że w ich domu jest coś magicznego. – Pamiętam, jak go malowałaś.
– Wieki temu – odparła Caroline, odwracając się plecami do obrazu. – Może pójdziesz się ogarnąć? Zaczekam.
Jude podała matce kieliszek wina i wyszła z pokoju. Szybko wzięła prysznic, przebrała się w wygodne dżinsy i czarny sweter z dekoltem w serek i wróciła do dużego pokoju. Matka siedziała wyprostowana na sofie i sączyła wino jak koliber.
Jude usiadła naprzeciw niej. Przedzielał je duży kamienny stolik do kawy.
– Lunch mogę podać w każdej chwili, jeżeli jesteś głodna – rzekła. – Przygotowałam sałatkę Waldorfa.
Po tych słowach zapadło jak zwykle milczenie. Jude nie przestawała się dziwić, że podtrzymują tę grę pozorów. Raz w miesiącu umawiały się na lunch – zmieniając miejsce, jakby to miało znaczenie, gdzie się spotykają. Przy zdrowym jedzeniu i drogim winie udawały, że mają o czym rozmawiać, że coś ich łączy.
– Widziałaś artykuł w „Seattle Timesie”? Ten o galerii? – spytała matka.
– Oczywiście. Przesłałaś mi go. Mówiłaś o tym, jak ważne jest dla ciebie macierzyństwo.
– Bo to prawda.
– Mimo nianiek.
Matka westchnęła.
– I znów to marudzenie. Dajże spokój, Judith Anne.
– Przepraszam. Masz rację – zmitygowała się Jude nie tylko dlatego, że jedynie taka odpowiedź mogła skończyć tę wymianę zdań. To była prawda. Jude miała czterdzieści sześć lat. Najwyższy czas wybaczyć matce. Ale ona nigdy nie prosiła o wybaczenie, nigdy nie uznała tego za konieczne, mimo że wypisała się z macierzyństwa jak z taniego motelu. Szybko i w środku nocy. Jude miała siedem lat, żal wywrócił jej życie do góry nogami, a po pogrzebie ojca nikt nie pomyślał, by okazać jej serce, na pewno nie matka, która zaraz na drugi dzień poszła do pracy. I pracowała przez wszystkie następne lata. Rzuciła malowanie i zaczęła prowadzić jedną z najlepiej prosperujących galerii w Seattle. Hołubiła młodych artystów, pieczę nad córką powierzając zmieniającym się nianiom. Nie utrzymywały żadnych bliższych kontaktów aż do chwili, kiedy pięć lat temu Caroline zadzwoniła i umówiły się na lunch. Od tamtej pory raz na miesiąc udawały. Jude nie wiedziała nawet dlaczego.
– Jak dzieci? – spytała matka.
– Wspaniale – odparła Jude. – Zach ma fantastyczne stopnie, a Mia wyrasta na utalentowaną aktorkę. Tata byłby z niej dumny.
Matka westchnęła. Ten krótki, ledwie słyszalny wydech nie zaskoczył Jude. Ojciec był tematem tabu. Nawet tyle lat po jego śmierci żadna z nich nie chciała przyznać, że Jude była córeczką tatusia, chociaż ona nadal tęskniła za nim i jego uściskami.
– Z pewnością – odparła matka i zacisnęła wargi w uśmiechu. – Zach, jak przypuszczam, może iść na każdą uczelnię. Mam nadzieję, że nadal zamierza zostać lekarzem i będzie dążył do zrealizowania swoich planów. Szkoda byłoby, gdyby zrezygnował z nauki.
– Pewnie chcesz mi znów wypomnieć, że rzuciłam studia prawnicze. Byłam w ciąży, a Miles studiował medycynę. Nie mieliśmy wyboru.
– Straciłaś tamto dziecko – powiedziała matka, jakby to miało znaczenie.
– Tak – rzekła cicho Jude, wspominając ten czas. Była młoda, zakochana i szczerze mówiąc, od lat bała się macierzyństwa, bała się, że odkryje w sobie jakąś genetyczną anomalię odziedziczoną po Caroline. Zaszła w ciążę z Milesem przypadkiem, za wcześnie, kiedy jeszcze nie byli gotowi, lecz odkryła już na samym początku, do jak głębokiej miłości jest zdolna. Myśl, że zostanie matką, ją odmieniła.
– Zawsze zbyt mocno kochałaś swoje dzieci. Zanadto troszczysz się o to, żeby były szczęśliwe.
Wychowawcze porady z ust jej matki. Doskonale. Jude uśmiechnęła się blado.
– Nie można kochać dzieci zbyt mocno. Ale nie spodziewam się, że to zrozumiesz.
Matka drgnęła.
– Judith, dlaczego tę dziewczynę z Parku Przyczep obdarzasz dużym kredytem zaufania, a mnie wcale?
– Lexi, bo tak ma na imię, o czym wiesz, jest częścią naszej rodziny od trzech lat. I nigdy mnie nie rozczarowała.
– A ja owszem.
Jude nie odpowiedziała. Bo i po co? Po prostu wstała.
– To może zjemy teraz lunch.
– Byłoby miło.
Matka też wstała.
Spędziły resztę wydzielonego czasu – dokładnie dwie godziny, od dwunastej